sobota, 10 maja 2014

Wyjaśnienie.

Hej!
Chciałabym coś bardzoo wyjaśnić.
Na pewno wielu z Was czytało książkę ;' Szeptem' 
i to do 9 rozdziału jest to samo ! :/ 
Chciałam, aby akcja rozwinęła się. 
A od 10 rozdziału 
będę pisała sama ALE NA PODSTAWIE KSIĄŻKI 
Mam nadzieję, że się nie pogniewacie ;(
I czy jest ktoś kto zrobiłby szablon ?
Bo naprawdę NIKT, dosłownie NIKT nie chcę się przyczynić :(
To przykre.
Bo zamówiłam już chyba z 100 zamówień i cały czas piszą
'Niestety nie zrobię twojego zamówienia,bo...'
Dzisiaj dziewczyna napisała, że nie zrobi mi szablonu, bo patrzy na wyświetlenia bloga ;/
To mnie naprawdę zraniło...przecież ja dopiero co zaczęłam ! ;3
Wgl ..nie wiem czy nie skończyć z blogiem... 

Rozdział 9 'To było złe'

Ten rozdział dedykuje: @awwhmyniall <3

Przeciskając się przez tłum wewnątrz, minęłam kontuar i  toalety. Ale wśród grających w futbol stołowy nie było ani Vee, ani Jeams'a i Luka .
- Pewnie już poszli - stwierdził Harry. Po jego minie wywnioskowałam, że się świetnie bawi, choć to spojrzę nie równie dobrze mogło oznaczać coś innego. - Może cię odwiozę?
- Vee by mnie nie zostawiła - odparłam, stając na palcach, żeby się rozejrzeć w ścisku. - Pewno grają w tenisa stołowego.
Zaczęłam przepychać się przez tłum, a Styles szedł za mną, popijając lemoniadę z puszki, którą kupił po drodze. Mnie też chciał postawić, ale w obecnym stanie nie byłam pewna, czy jej nie zwymiotuję.
Przy stole do futbolu nie znaleźliśmy ani Vee, ani Jeams'a
- Może są przy automatach - zasugerował. Wiedziałam, że kpi sobie ze mnie.
Poczułam, że lekko się czerwienię. No gdzie ta Vee? - po myślałam.
Brunet wyciągnął do mnie lemoniadę.
- Na pewno nie masz ochoty?
Spojrzałam na puszkę i na niego. Myśl, że gdy tylko przystawię wargi do miejsca, którego on dotykał ustami, zawrze we mnie krew, nie oznaczała jeszcze, że muszę odpowiadać.
Pogrzebałam w torebce i wyjęłam komórkę. Ekranik telefonu był czarny i nie chciał się włączyć. Zdziwiłam się, że bateria już padła, bo naładowałam ją tuż przed wyjściem z domu. Kilka razy przycisnęłam guzik, ale nic się nie zmieniło.
- Moja propozycja jest nadal aktualna.
Stwierdziłam, że bezpieczniej będzie poprosić o podwiezienie obcego. Wciąż byłam w szoku po tym, co zdarzyło się na Archaniele, i chociaż starałam się otrząsnąć, wspomnienie upadku ciągle wracało. Spadanie... i raptem koniec jazdy. Po prostu. W życiu nie doznałam czegoś tak upiornego. A co jeszcze straszniejsze - nie zauważył tego nikt oprócz mnie. Nawet Harry, który przecież siedział obok.
Walnęłam się dłonią w czoło.
- Przy aucie. Pewnie czeka na mnie na parkingu.
W ciągu pól godziny obeszliśmy cały park rozrywki. Dodge neon zniknął. Nie mogłam uwierzyć, że Vee odjechała beze mnie. Czyżby zdarzył się wypadek? Nie dało się tego sprawdzić, bo komórka ciągle nie działała. Starałam się trzymać emocje na wodzy, ale gdyby Vee rzeczywiście mnie zostawiła, nie zdołałabym dłużej tłumić wzbierającej furii.
- Wyczerpały ci się opcje? - zapytał Styles. Zagryzłam usta, rozważając inne możliwości, ale ich nie miałam. Co gorsza, bałam się przyjąć jego propozycję. O ile zwykle emanował zagrożeniem, to dziś niestety odbierałam z jego strony grozę pomieszaną z tajemnicą.
W końcu westchnęłam, prosząc Boga, żeby ta decyzja nie okazała się pomyłką.
- Zawieziesz mnie prosto do domu - powiedziałam. Zabrzmiało to bardziej jak pytanie niż nakaz.
- Skoro tego chcesz.
Już miałam go spytać, czy nie zauważył na Archaniele czegoś dziwnego, ale powstrzymałam się ze strachu. A jeśli nie spadłam? A jeśli był to tylko wytwór mojej wyobraźni? A jeśli miałam zwidy? Najpierw ten facet w kominiarce, a teraz wypadek. Co do tego, że Harry przenika moje myśli, nie miałam cienia wątpliwości, ale reszta???
Minąwszy kilka miejsc parkingowych, podszedł do swe jego pojazdu: lśniącego czarnego motocykla. Uruchomił silnik i wskazał mi głową tylne siedzenie.
- Wskakuj.
- Niezły motor! - pochwaliłam.
Obłudnie, bo sprawiał wrażenie połyskliwej śmiertelnej pułapki. Dotąd jeszcze nigdy nie siedziałam na motorze i nie byłam pewna, czy chcę to teraz zmienić.
- Lubię, jak wiatr owiewa mi twarz - ciągnęłam, licząc, że brawura ukryje strach przed jazdą z prędkością ponad stu kilometrów na godzinę i to bez żadnych zabezpieczeń.
Harry wręczył mi swój jedyny kask, czarny z tęczową osłoną.
Wzięłam go, wsiadłam na motocykl i uzmysłowiłam sobie, jak niepewnie się czuję, mając pod sobą tylko wąskie siodełko. Nasunęłam kask na głowę i zapięłam pod brodą.
- Ciężko się go prowadzi? - spytałam, co naprawdę znaczyło: „Nic mi się nie stanie?".
- Nie - odpowiedział Styles na oba moje pytania. - Jesteś spięta, wyluzuj - dodał z uśmiechem.
Gdy wyjeżdżał z parkingu, przeraziła mnie raptowna eksplozja przyspieszenia; chwilę przytrzymywałam się jego koszuli, na tyle tylko, by zachować równowagę, ale zaraz objęłam go ramionami w pasie.
Kiedy skręcając na autostradę, dodał gazu, przywarłam do niego udami w nadziei, że nie wie o tym nikt poza mną.
Gdy dotarliśmy do domu, brunet zwolnił na spowitym mgłą podjeździe, wyłączył silnik i zsiadł z motocykla. Zdjąwszy kask, ostrożnie położyłam go na siedzeniu przed sobą i otworzyłam usta, by powiedzieć coś w stylu: „Dzięki za podwiezienie, do zobaczenia w poniedziałek".
Jednak słowa zamarły we mnie, bo... przebiegł podjazd i wszedł po schodach na werandę.
Nie miałam pojęcia, co chce zrobić. Odprowadzić mnie do drzwi? Mało prawdopodobne. A więc?
Weszłam za nim na werandę i zastałam go pod drzwiami. Zmieszana i coraz bardziej zaniepokojona, patrzyłam, jak wyjmuje z kieszeni znany mi pęk kluczy i wsuwa jeden z nich do zamka.
Zsunęłam z ramienia torebkę i rozpięłam schowek na klucze. Był pusty.
- Oddawaj klucze - zażądałam w przestrachu, że nie wiem, jak się znalazły w jego posiadaniu.
- Upuściłaś je w salonie, szukając komórki - odparł.
- Guzik mnie obchodzi, gdzie je upuściłam. Oddawaj! -Styles podniósł ręce na znak, że jest niewinny, i odsunął się od drzwi. Wsparty o ścianę, obserwował, jak zbliżam się do zamka. Spróbowałam przekręcić klucz, ale nawet nie drgnął.
- Zablokowałeś go - powiedziałam, gmerając w zamku. Cofnęłam się o krok. - No proszę, próbuj, ciekawe, czy dasz radę.
Wziął klucz i przekręcił go z ostrym trzaskiem. Ujmując klamkę, uniósł brwi, jakby w pytaniu: „Mogę?".
Przełknęłam ślinę, kryjąc nagły przypływ fascynacji i za niepokojenia.
- Proszę. Nikogo nie ma. Jestem sama w domu.
- Do rana?- uniósł znacząco brwi.
Natychmiast dotarło do mnie, że nie były to najrozsądniejsze słowa.
- Niedługo wróci Dorothea - skłamałam, bo przecież gosposia wyjechała.
Zbliżała się północ.
- Dorothea?
- Nasza gosposia. Jest stara... ale silna. Bardzo silna.- chciałam wśliznąć się do domu przed nim. Ale bezskutecznie.
-To straszne - stwierdził i wyjąwszy klucz z zamka, podał mi go.
- Umie porządnie wyczyścić ubikację w niecałą minutę. To niewątpliwie straszne. - z kluczem w ręku próbowałam go obejść, ale zasłonił sobą drzwi, napierając ramionami na framugę.
- Nie zaprosisz mnie? - spytał.
Zamrugałam oczami. Zaprosić go? Do domu? Gdy nikogo nie ma?
- Późno już - oznajmił, nie spuszczając ze mnie wzroku, w jego oczach rozbłysły przekorne iskierki. - Pewnie jesteś głodna.
- Nie. Tak. To znaczy tak, ale... - raptem znalazł się w środku.
Cofnęłam się trzy kroki. Harry domknął drzwi nogą.
- Lubisz kuchnię meksykańską? - zapytał. -Yyy...
Chciałabym wiedzieć, co robisz w moim domu? – zapytałam w myślach.
- Taco?
- Taco? - powtórzyłam. Rozbawiło go to.
- Pomidory, sałata i ser.
- Wiem, co to jest taco!
Zanim zdążyłam go powstrzymać, minął mnie. Na końcu holu skierował się w lewo. Do kuchni.
Podszedł do zlewu i odkręcając kurek, starannie umył ręce mydłem prawie aż po łokcie. Jak zadomowiony, najpierw zajrzał do spiżarni, potem do lodówki - i powyjmował z nich salsę, ser, pomidora i sałatę. Później pogmerał w szufladzie i wyciągnął nóż.
Na widok Harry'ego z nożem w ręku byłam bliska ataku paniki, gdy nagle coś zauważyłam. Postąpiwszy parę kroków naprzód, przez zmrużone oczy przejrzałam się w jednej z wiszących na stojaku patelni. Włosy! Moja głowa przypominała stertę amarantowych chwastów. Przytknęłam rękę do ust.
- To naturalnie rudy kolor? - Uśmiechnął się. Przebiłam go wzrokiem.
- Nie mam rudych włosów.
- Przykro mi, ale wiedz, że są rude. Nie byłyby czerwieńsze, nawet gdybym je podpalił.
-Są brązowe. - no dobra, może i miałam lekki, leciutki, leciuteńki brązoworudawy odcień, ale i tak byłam brunetką. - To od światła - powiedziałam.
- Tak, pewnie od żarówek. - w uśmiechu od ucha do ucha na twarzy Harry'ego pokazały się dołeczki.
- Zaraz wrócę - krzyknęłam, wybiegając z kuchni. Poszłam na górę i jakoś zdołałam upiąć włosy w koński ogon. Uporawszy się z tym, zebrałam myśli. Niezbyt mi się podobało, że Styles swobodnie kręci się po domu, co gorsza, uzbrojony w nóż. Mama zabiłaby mnie, gdyby się dowiedziała, że wpuściłam go pod nieobecność Dorothei.
-Jak ci idzie? - zapytałam dwie minuty później, widząc, jak dziarsko krząta się po kuchni. Położyłam dłoń na brzuchu na znak, że coś mi dolega. - Mdli mnie - po wiedziałam. - Chyba od tej jazdy na motorze.
Na chwilę przerwał krojenie i popatrzył na mnie.
- Prawie już skończyłem.
Zauważyłam, że zmienił nóż na większy - i ostrzejszy. Jakby zaglądając w moje myśli, uniósł nóż i przyjrzał mu się. Ostrze błysnęło w świetle lampy. Ścisnęło mnie w żołądku.
- Odłóż go - nakazałam cicho.
Harry spojrzał na mnie, na nóż i znów na mnie. Po minucie położył go przed sobą.
- Rosie, nie zrobię ci krzywdy.
- To... pocieszające - wydukałam, choć całkiem zaschło mi gardle.
Zakręcił nożem na blacie tak, że rękojeść wycelowali we mnie.
- Chodź tu. Nauczę cię przyrządzać taco.
Ani drgnęłam. Błysk w jego oczach przypomniał mi, ze powinnam się go bać i... poczułam lęk. Ale równocześnie byłam nim urzeczona. Obcowanie z nim miało w sobie coś potwornie niepokojącego. W jego towarzystwie nie mogłam sobie ufać.
- Co powiesz na pewien... układ? - z pochyloną głową i twarzą w półcieniu spojrzał na mnie spod rzęs, komunikując, że jest godny zaufania. - Ty mi pomożesz robić taco, a ja w zamian odpowiem na kilka twoich pytań.
- Pytań?
- Chyba wiesz, o co mi chodzi.
Wiedziałam aż nadto dobrze. Uznał, że pozwoli mi na moment zajrzeć w swój prywatny świat. Świat, z którego potrafił przemawiać do moich myśli. Znów doskonale wiedział, co i kiedy ma powiedzieć.
Bez słowa zbliżyłam się do niego. Podsunął mi deskę do krojenia.
- Po pierwsze - poinstruował, stając za mną i kładąc dłonie na blacie tuż przy moich - wybierz pomidora. - schylił głowę tak, że jego usta znalazły się tuż przy moim uchu. Ciepły oddech łaskotał mi skórę. - Świetnie. Teraz wybierz sobie nóż.
-Czy szef kuchni zawsze stoi tak blisko...? - zapytałam, niepewna, czy cieszyć się, czy lękać wewnętrznego rozedrgania, w które wprawiła mnie jego bliskość.
- Gdy zdradza sekrety kulinarne, to tak. Mocno ujmij nóż.
- Okej.
- Dobrze. - odstępując do tyłu, przyjrzał mi się badawczo z każdej strony, by sprawdzić, czy robię coś nie tak. Na moment wytrącona z równowagi, spostrzegłam, że po kryjomu uśmiecha się z aprobatą. - Pichcenie to nic trudnego - oznajmił. - Rzecz wrodzona. Albo się to ma, albo nie. Jak chemia. Jesteś gotowa na chemię?
Przecisnęłam nóż przez pomidora; rozpadł się na dwie połówki, które zakołysały się lekko na desce.
- Ty mi powiedz: jestem gotowa na chemię?
Harry wydał niski nieodgadniony dźwięk i wyszczerzył zęby w uśmiechu.
Po kolacji powkładał talerze do zlewu.
- Ja zmywam, ty wycierasz.
Poszperał w szufladach kredensu obok zlewu, znalazł ścierkę do naczyń i rzucił mi ją figlarnie.
- Chętnie zadam ci te pytania - powiedziałam. - Zacznijmy od wieczoru w bibliotece. Śledziłeś mnie...
Urwałam. Harry opierał się leniwie o blat. Ciemne.kręcone włosy wysunęły mu się spod czapeczki. Na ustach igrał uśmiech. Moje myśli prysły, rozwiały się i raptem zaświtał w głowie nowy pomysł - ot tak, po prostu.
Zapragnęłam go pocałować. Natychmiast.
Styles uniósł brwi.
-Co?
- Yyy, nic. Zupełnie nic. Ty zmywasz, ja wycieram.- naczyń było niewiele i uwinąwszy się z nimi bardzo szybko, znaleźliśmy się razem w ciasnej przestrzeni koło zlewu. Brunet podszedł do mnie, by wziąć ścierkę, i nasze ciała się dotknęły. Stanęliśmy w bezruchu, połączeni nagle jakaś krucha więzią. Cofnęłam się pierwsza.
- Strach cię obleciał? - mruknął chłopak.
- Nie.
- Kłamczucha.- serce zabiło mocniej.
- Nie boję się ciebie.
- Ciekawe.
Palnęłam bez zastanowienia:
- Może się boję... - przeklęłam się, że w ogóle zaczęłam to zdanie. Co miałam mu teraz powiedzieć? Bo z pewnością nie to, że przeraża mnie wszystko, co się z nim wiąże. To tak, jakbym się zgodziła, żeby mnie dalej prowokował... Może boję się, yyy...
- Że mnie polubisz?
Z ulgą, że nie muszę dokończyć sama, odparłam automatycznie:
- Tak. - zbyt późno dotarło do mnie, co wyznałam. - To znaczy: nie! Skądże! Nie to chciałam powiedzieć!
Harry zaśmiał się łagodnie.
- Szczerze mówiąc, w twoim towarzystwie czuję się trochę nieswojo.
-Ale?
Na wszelki wypadek chwyciłam się blatu.
- Ale równocześnie niepokojąco mnie pociągasz. -uśmiechnął się.
 - Jesteś stanowczo za bardzo pewny siebie - oznajmiłam, próbując go odepchnąć.
Schwycił moją rękę na swej piersi, szarpnięciem nasunął mi rękaw na dłoń. Równie szybko zrobił to samo z drugim rękawem. Złapał mnie za mankiety tak, że nie mogłam poruszyć rękami. W proteście otworzyłam usta.
Przysunął mnie do siebie tak blisko, że niemal stykaliśmy się ciałami. Nagle wylądowałam na blacie. Nasze twarzy znalazły się na równej wysokości. Mrocznie, kusząco uśmiechnięty, utkwił we mnie zielone oczy. I wtedy zrozumiałam, że podświadomie czekam na tę chwilę już od kilku dni.
- Zdejmij czapkę - powiedziałam, nie mogąc się powstrzymać.
Zsunął ją na tył głowy.
Przesunęłam się na kraj blatu tak, że nogi zadyndały ponad jego pasem. Wewnętrzny głos nakazywał mi przestać, ale czym prędzej wymiotłam go w najdalsze rejony mózgu.
Rozłożył ręce na blacie, tuż przy moich biodrach. Z głową przechyloną na bok przybliżył się do mnie. Obezwładnił mnie jego zapach - silna woń wody kolońskiej i mięty.
Dwa razy mocno wciągnęłam powietrze. Nie. Nie powinnam w to brnąć. A już na pewno nie z Harry'm. Był przerażający. Przyjemnie, ale też złowieszczo. Upiornie złowieszczo.
- Idź już - wyszeptałam. - Masz stąd odejść.
- Tutaj? - przywarł ustami do mojego barku. - Czy tu? -przeniósł się na szyję.
Mój umysł nic był zdolny do wygenerowania choć jednej logicznej myśli. Wargi Harry'ego powędrowały nad brodę, lekko przysysając się do skóry...
- Nogi mi drętwieją - wyrzuciłam z siebie. Nie było to do końca kłamstwo. Czułam łaskotanie w całym ciele, łącznie z nogami.
- Znajdę na to radę. - jego dłonie zamknęły się na moich biodrach.
Nagłe zadzwoniła moja komórka. Zerwałam się i wydobyłam ją z kieszeni. Mama- zignorowałam ją.Wiem, że to złe, ale coż....Harry musnął moje usta prosząc o więcej. Dałam mu dostęp. Jego język pieścił mój. Aww...Nagle z ust Harry'ego wydobył się jęk. Ocknęłam się z tej czarującej chwili zauważając, iż przygryzłam mu wargę.
-Przepraszam.-wyszeptałam, a moje policzki oblał rumieniec. Jego śmiech odbił się o ściany kuchni.
- Powinieneś już iść - upomniałam Harry'ego. Z powrotem nasunął czapkę na twarz; widać było spod niej tylko loki i usta, wygięte w figlarnym uśmieszku.
- Jesteś nieumalowana.
- Pewnie zapomniałam.
- Spij słodko.
- Okej, dobra. - co powiedział?
- Co z jutrzejszą imprezą? - powtórzył.
- Pomyślę - zdołałam wybąkać.
Gdy wsuwał mi do kieszeni skrawek papieru, nogi objęła fala gorąca.
- Zapisałem ci adres. Będę czekał. Przyjdź sama.
Ostatni raz musnął moje usta i..wyszedł zostawiając mnie samą.Po chwili usłyszałam, jak zatrzaskuje za sobą frontowe drzwi. Na twarz wystąpiły mi rumieńce. Za blisko - pomyślałam. - W ogniu nie ma nic złego... o ile się człowiek do niego za bardzo nie przybliży. Warto o tym pamiętać.
Z trudem łapiąc oddech, oparłam się o kredens. To było złe. Bardzo złe. 
******
Więc mamy kolejny rozdział :)
Mam do Was pytanie 
Co ile chcecie rozdziały ? 
Mam do zaoferowania, co 2 dni czy co 3 dni ?
Hahha...już wiem jaka będzie odp. ale warto zapytać :)
No to co do rozdziału mamy tu zbliżenie......:) 
Bardzo dziękuję osobie którą ten rozdział jej zadedykowałam :)
To jest wspaniała osoba :) 
Komentuje, czyta i nie tylko :) 
A i była tu osoba która mnie shejtowała ...to nie jest wcale miłe i NAWET nie ujawniła się jak się nazywa itp. Tylko podpisała się jako 'Anonim' no ale cóż....nie przejmuję się nią.
Bo jak na razie mam więcej tych dobrych opinii niż tych złych :)
Zobaczymy jak to dalej się potoczy :( <3  
Kocham was do następnego <3 xx


wtorek, 6 maja 2014

Rozdział 8 ''Archanioł''

Oszołomiona wróciłam do Vee i James'a. James pochylał się nad stołem z wyrazem skupienia w oczach, a jego przeciwniczka w grze śmiała się i piszczała. Luka wciąż nie było.
- No i? - spytała Vee, podnosząc na mnie wzrok. - Co się stało? Co ci powiedział?
- Nic. Kazałam mu zostawić nas w spokoju i sobie poszedł - zabrzmiało to stanowczo.
- Wychodząc, wyglądał dość spokojnie - stwierdził James. - Nie wiem, co mu powiedziałaś, ale najwyraźniej zadziałało.
- Fatalnie - skrzywiła się Vee. - Liczyłam, że się trochę zabawimy.
- Gotowe do gry? - spytał James. - Nie mogę się doczekać tej ciężko okupionej pizzy.
- Aha, tylko niech ten Luke już wróci - odpowiedziała Vee. - Coś mi się wydaje, że niezbyt nas lubi. Ciągle znika. To pewnie taki niewerbalny przekaz.
- Nie żartuj! Przepada za wami - oświadczył James pewną nadwyżką entuzjazmu. - Tyle że dość wolno oswaja się z obcymi. Poszukam go. Nie ruszajcie się stąd.
Gdy tylko zostałyśmy same, powiedziałam do Vee:
- Wiesz, że cię zamorduję, prawda? -Vee uniosła dłonie i cofnęła się o krok.
- Chciałam ci zrobić przysługę. James ma fioła na twoim punkcie. Zaraz jak odeszłaś, poinformowałam go, że co wieczór dzwoni do ciebie co najmniej dziesięciu facetów. Żebyś ty widziała jego minę. Ledwie opanował zazdrość.
Jęknęłam.
- Takie jest prawo podaży i popytu - oznajmiła Vee. - Kto by pomyślał, że ekonomia może być aż tak przydatna?
Spojrzałam na drzwi salonu.
- Mam na coś ochotę.
- Masz ochotę na James'a.
- Nie, tylko na cukier. Masę cukru. Potrzeba mi waty cukrowej.
Tak naprawdę potrzebowałam wielkiej gumy, którą by można było wymazać z mojego życia wszelkie ślady Harry'ego. Zwłaszcza przemawianie do umysłu. Wzdrygnęłam się. Jak on to robi? No i dlaczego mnie? Chyba że... wyobraziłam to sobie. Tak jak potrącenie kogoś dodge'em.
-Mnie też by się przydało trochę cukru – stwierdziła Vee. - Jak tutaj szłyśmy, koło wejścia do parku widziałam sprzedawcę. Zostanę, żeby James z Luke'm nie pomyśleli,  że zwiałyśmy, a ty idź po watę.
  Opuściwszy salon gier, wycofałam się do wejścia, ale gdy już znalazłam sprzedawcę waty cukrowej, rozproszył mnie widok nieco dalej, w pasażu. Nad wierzchołkami drzew górowała sylweta Archanioła. Po wijących się oświetlonych torach jeździły zygzakiem wagoniki i nurkowały w dół, znikając z pola widzenia. Zatrzymała mnie myśl, po co Harry chciał się ze mną spotkać. Poczułam ukłucie w żołądku i zamiast uznać to za odpowiedź, wbrew swym najlepszym intencjom polazłam przez pasaż w kierunku Archanioła.
Trzymając się chodnika, wbiłam wzrok w zapętlony na niebie w dali tor kolejki. Wiatr przeszedł z chłodnego w lodowaty, ale nie dlatego zaczęłam się czuć coraz bardziej nieswojo. Znałam już to uczucie. Zimne, paraliżujące przeświadczenie, że ktoś mnie obserwuje.
Ukradkiem rozejrzałam się na boki, ale nie zauważyłam nic nienormalnego. Odwróciłam się o sto osiemdziesiąt stopni. Nieco w tyle za mną, na niewielkim dziedzińcu z drzew mignęła mi i zniknęła w mroku zakapturzona postać.
Z bijącym coraz szybciej sercem minęłam dużą grupę przechodniów, zbliżając się do polanki. Kilkanaście kroków dalej rozejrzałam się znowu. Nic nie wskazywało, aby ktoś mnie śledził.
Ponownie odwróciwszy głowę, wpadłam na kogoś.
- Sorry! - wyrzuciłam z siebie, próbując odzyskać równowagę.
Harry uśmiechnął się szeroko.
- Trudno mi się oprzeć.- zmrużyłam oczy.
- Odczep się ode mnie.
Myślałam, że go obejdę, ale złapał mnie za łokieć.
- Coś nie tak? Wyglądasz, jakby cię zemdliło.
- Właśnie tak na mnie działasz - odwarknęłam. Roześmiał się. Chętnie kopnęłabym go w kostkę.
- Powinnaś się czegoś napić. - nie puszczając mojego łokcia, pociągnął mnie w stronę wózka z lemoniadą.
Zaparłam się nogami.
-Jak chcesz mi pomóc, to trzymaj się z daleka!- odgarnął mi lok z twarzy.
- Cudne masz te włosy. Uwielbiam, kiedy są w nieładzie. Wtedy jakby pokazujesz tę cząstkę „ja", która chciałaby być ujawniana częściej.
Z furią przygładziłam włosy. Gdy tylko dotarło do mnie. że wyglądam, jakbym poprawiała się dla niego, powiedziałam:
- Muszę iść. Vee czeka. - i po wymęczonej pauzie- Pewnie zobaczymy się w szkole w poniedziałek.
- Przejedź się ze mną Archaniołem.- przekrzywiłam głowę, by spojrzeć na kolejkę. Wokół, z gnających po torach wagoników, rozbrzmiewały echem przeraźliwe piski.
- W każdym jest miejsce dla dwóch osób. - postanowił mnie ośmielić jeszcze szerszym uśmiechem.
- Nie. Nic z tego.
- Jak będziesz tak przede mną uciekała, nigdy się nie dowiesz, co się tak naprawdę dzieje.
Na te słowa powinnam była szybko wziąć nogi za pas. Ale nie uciekłam. Tak jakby Harry doskonale wiedział, czym mnie zaintrygować, co powinien powiedzieć w najwłaściwszym momencie.
- A co się dzieje? - zapytałam.
- Jest tylko jeden sposób, żeby się przekonać.
- Nie mogę. Mam lęk wysokości. Poza tym Vee czeka.- prawdę mówiąc, nagle myśl o znalezieniu się tak wysoko w powietrzu przestała napawać mnie strachem. I choć to nieźle pokręcone, otuchy dodawała mi świadomość, że obok będzie Styles.
- Jeśli nie będziesz krzyczała do samego końca jazdy, poproszę trenera, żeby nas rozsadził.
- Sama już próbowałam, ale jest niewzruszony.
- Może jednak mnie uda się go przekonać.- potraktowałam te słowa jako osobistą zniewagę.
- Nie krzyczę - odparłam. - Nie w lunaparku. A już na pewno nie z twojego powodu!
Ruszyłam razem z nim na koniec kolejki czekających na przejażdżkę Archaniołem. Wysoko, gdzieś pod niebem rozległy się nagle i ucichły krzyki.
- Nie widziałem cię dotąd w Delphic - oznajmił brunet.
- Często tu bywasz? - postanowiłam już nigdy nie przyjeżdżać do Delphic w weekend.
- Z tym miejscem wiąże mnie pewna historia.- byliśmy coraz bliżej czoła kolejki; raz po raz zwalniano miejsca w wagonikach dla nowych poszukiwaczy silnych doznań.
- Niech zgadnę - powiedziałam. - Pewnie wagarowałeś tu w zeszłym roku, zamiast chodzić do szkoły...?
Pomimo mojej ironii Harry odparł:
- Zdradzając ci to, rzuciłbym światło.
- Sądzę, że to nie najlepsza pora, aby ci o tym opowiadać. Moja przeszłość mogłaby cię przerazić.
Za późno - pomyślałam.
Przysunął się i nasze dłonie się spotkały, od jego muśnięcia ścierpła mi skóra na ramieniu.
- Sprawami, które mam do wyznania, nie dzieli się z lekkomyślną koleżanką z biologii - dodał.
Owiał mnie chłodny wiatr, a kiedy go wciągnęłam w płuca, wypełnił mnie zimnem. Ale prawdziwie upiorny chłód przeniknął me ciało wraz z jego słowami.
Hazz wskazał brodą podjazd.
- Teraz my.
Konstrukcja kolejki - przebudowanej, czy też nie - nie nastrajała zbyt optymistycznie. Na oko miała ponad sto lat i cała była z drewna, które od Bóg wie kiedy nękały surowe żywioły Maine. Malunki na jej bokach wyglądały jeszcze mniej zachęcająco.
Wybrany przez Styles'a wagonik ozdabiały cztery obrazki. Na pierwszym tłum rogatych demonów wyrywał skrzydła wrzeszczącemu aniołowi płci męskiej. Kolejny przedstawiał bezskrzydłego anioła, który przysiadłszy, obserwował bawiące się w oddali dzieci. Na trzecim bezskrzydły anioł stał w pobliżu dzieci, grożąc palcem dziewczynce o zielonych oczach. Na ostatnim obrazku pozbawiony skrzydeł anioł unosił się nad ciałem dziewczynki jak duch. Mała miała czarne oczy i twarz bez uśmiechu, a na głowie wyrastały jej rogi przypominające rogi demonów z pierwszego obrazka. Nad każdą wizją unosił się obrzynek księżyca.
Odwracając oczy, próbowałam sobie wmawiać, że nogi drżą mi od chłodu. Wśliznęłam się do wagonika obok Styles'a.
- Twoja przeszłość by mnie nie przeraziła - powiedziałam, zapinając pas bezpieczeństwa. - Za to z całą pewnością byłabym nią zniesmaczona.
- Zniesmaczona - powtórzył.
Po tonie jego głosu uznałam, że się ze mną zgadza. Co dziwne, bo przecież nigdy nie umniejszał swojej wartości.
Wagoniki potoczyły się do tyłu, po czym szarpnęło nimi naprzód. W niemiłym tempie ruszyliśmy z platformy, powoli pnąc się w górę. Powietrze wypełniły przywiane znad morza wonie potu, rdzy i słonej wody. Harry siedział tak blisko, że po chwili poczułam leciuteńki zapach miętowego mydła.
- Zbladłaś - powiedział, przechylając się, by zagłuszyć stukot kolejki.
Tak też mi się wydawało, ale nie przyznałam mu racji.
Na szczycie wzniesienia opanowało mnie wahanie. Ogarniając wzrokiem wiele kilometrów wokół, zobaczyłam miejsca, w których mroczna wiejska okolica stapia się z poblaskiem przedmieść, tworząc istną kartografię świateł Londynu. Wiatr jakby wstrzymał dech, by wilgotne powietrze mogło osiąść mi na skórze.
Mimowolnie zerknęłam na Harry'ego. Świadomość, że miałam go przy boku, działała nawet kojąco. Nagle się uśmiechnął.
- Boisz się, *Angel?
Czując siłę grawitacji, ścisnęłam metalowy pręt umocowany na przedzie wagonika. Roztrzęsiona, wydałam jakiś strzęp chichotu.
Wagonik demonicznie mknął naprzód, a moje włosy łopotały za mną. Gwałtownie skręcając w lewo, to znów w prawo, gnaliśmy po stukoczących torach. Czułam, jak wnętrzności raz po raz mi wzlatują i opadają. Spojrzałam w dół, starając się skupić na czymś nieruchomym.
I wtedy zauważyłam, że pas bezpieczeństwa mam rozpięty.
Chciałam krzyknąć do Styles'a, ale głos pochłonął pęd powietrza. Ze ssaniem w żołądku zdjęłam jedną rękę z pręta, próbując ściągnąć się w talii pasem bezpieczeństwa. Wagonik szarpnął w lewo. Zderzywszy się ramieniem z bruneta, naparłam na niego tak mocno, że aż zabolało. Gdy wagonik ruszył pod górę, miałam wrażenie, jakby, źle przymocowany, oderwał się od toru.
Zanurkowaliśmy. Oślepiona migoczącymi wzdłuż torów lampami, nie mogłam się zorientować, w którą stronę skręcimy na dole.
Było już za późno. Wagonik gwałtownie skręcił w prawo. Wpadłam w panikę i wtedy to się stało... Uderzyłam w drzwiczki lewym barkiem, tak że się otworzyły. Wyleciałam z fotela i kolejka pomknęła dalej beze mnie. Potoczy łam się po torach, na oślep szukając jakiegoś zaczepienia. Na próżno. Potknęłam się nad krawędzią i runęłam w czarną otchłań. Ziemia pędziła w moją stronę. Otworzyłam usta, aby krzyknąć.
Gdy oprzytomniałam, kolejka zahamowała z piskiem na dole na platformie.
Ramiona bolały mnie od uścisku Harry'ego.
- To się nazywa krzyk. - powiedział z uśmiechem.
W oszołomieniu patrzyłam, jak przyciska sobie dłoń do ucha, jakby jeszcze rozbrzmiewał w nim mój wrzask. Niepewna, co się przed chwilą wydarzyło, spojrzałam na jego ramię, gdzie jak wytatuowane pozostały półkoliste ślady moich paznokci. Potem przeniosłam wzrok na pas bezpieczeństwa. Był porządnie zapięty.
- Mój pas... - zaczęłam. - Wydawało mi się...
- Co ci się wydawało? - ze szczerym zaciekawieniem spytał Harry.
-Myślałam, że... wypadłam z wagonika. Dosłownie myślałam... no, że umrę.
- I właśnie o to chodzi.
Drżały mi ręce. Kolana uginały się lekko pod ciężarem ciała.
- Wygląda na to, że jesteśmy na siebie skazani - oznajmił.
Wyczułam cień triumfu w jego głosie. Nie miałam jednak siły się z nim sprzeczać.
- Archanioł - mruknęłam, spoglądając przez ramię na kolejkę, która właśnie zaczęła nowy kurs.
- To znaczy: anioł wyższej rangi - podjął Harry, najwyraźniej zadowolony z siebie. - Im wyższe wzniesienie, tym dotkliwszy upadek.
Już-już rozchylałam usta, by mu powiedzieć, że jestem przekonana, iż wypadłam na moment z wagonika i za zrządzeniem jakichś niepojętych mocy bezpiecznie wróciłam na swój fotel, ale wydusiłam tylko:
- Chyba mam anioła stróża.
Znów uśmiechnął się z wyższością i prowadząc mnie przez pasaż, szepnął:
- Wrócę z tobą do salonu.
********
Już mamy rozdział 8 <3 
Jak Wam się podoba ?
Mam pytanie kto zobowiązał się do założenia kont na TT:
Harry'ego;
Vee;
James'a
bo Rose już jest :) 
Pisać tu lub do mnie na TT :) 
Wtedy omówimy szczegóły :) 
To..wszystko.

10 komentarzy= rozdział 9 

Przykro mi..ale musiałam to zrobić :( 
Po prostu chcę zobaczyć ile was jest :) 

poniedziałek, 5 maja 2014

Rozdział 7 'Delphic Seaport'

 W sobotni wieczór urzędowałam w kuchni z Dorotheą, która wsunąwszy zapiekankę do piekarnika, po raz koleiny odczytała sobie przymocowana, do lodówki magnesem listę poleceń od mamy.
- Dzwoniła mama. Przyjedzie dopiero w poniedziałek, późno w nocy - powiedziała, szorując ajaksem zlewozmywak tak energicznie, że aż zabolał mnie łokieć. - Zostawiła wiadomość na sekretarce. Prosi cię o telefon. Dzwonisz codziennie przed snem, tak?
Siedziałam na taborecie i jadłam bajgla z masłem. Dorothea spojrzała na mnie, domagając się odpowiedzi, akurat gdy ugryzłam potężny kęs.
- Mhm - odparłam i skinęłam głową.
- Przyszedł dzisiaj list ze szkoły. - wskazała brodą stos poczty na blacie. - Może wiesz, w jakiej sprawie?
- Nie mam pojęcia. - wzruszyłam ramionami najniewinniej  jak się dało, choć doskonale wiedziałam, o co chodzi. Pewnego dnia rok temu do drzwi zapukali policjanci. „Mam złe wieści", usłyszałam. Tydzień później pochowałyśmy tatę.
Odtąd w każdy poniedziałek po południu o ściśle określonej porze meldowałam się u doktora Hendricksona. Opuściłam dwie ostatnie sesje, więc gdybym nie usprawiedliwiła się tym tygodniu, miałabym kłopoty. List prawdopodobnie zawierał ostrzeżenie.
- Co porabiasz dziś wieczór? Macie z Vee coś w zanadrzu? Może jakiś film tu w domu?
- Może. Dorth, daj spokój, mogę ten zlew umyć później. Usiądź i... zjedz sobie pół mojego precla.
W miarę szorowania zlewu siwy kok Dorothei zaczął się rozsypywać.
-Jutro wyjeżdżam na konferencję - oznajmiła. - Do fort land. Doktor Melissa Sanchez będzie miała wykład, twierdzi, że człowiek wmyśla w siebie bardziej seksowne „ja". Hormony to silny narkotyk. Jeśli im nie powiemy o swoich potrzebach, ich działanie ma odwrotny skutek. Działają przeciwko nam. - odwróciła się i dla większego nacisku wymierzyła we mnie butelką ajaksu. -Teraz budzę się rano i siadam przed lustrem z czerwoną szminką. „Jestem seksowna - piszę. - Mężczyźni mnie pragną. Dzisiaj sześćdziesiąt pięć lat to tak jak dawniej dwadzieścia pięć".
- Myślisz, że to działa? - zapytałam, bardzo starając się nie uśmiechnąć.
-Działa - odrzekła z powagą Dorothea. Oblizałam palce z masła, szykując się do stosownej odpowiedzi.
- A więc spędzisz weekend na ponownym odkrywaniu twojej seksualności...?
- Każda kobieta powinna odkrywać ją od nowa, podoba mi się to. Moja córka zrobiła sobie implanty. Mówi, że zrobiła to dla siebie, ale która kobieta poprawia cycki dla niebie? Przecież to jest ciężar. Zrobiła to dla mężczyzny.
-Mam nadzieję, że ty dla chłopca nie robisz takich głupstw Rose. - pogroziła mi palcem.
- Dorth, wierz mi: w moim życiu nie ma żadnych chłopców.
No dobra, wprawdzie obchodząc mnie z daleka, przyczaiło się na mnie aż dwóch, ale że nie znałam ich za dobrze, a jeden wręcz mnie przerażał, najbezpieczniej było przymknąć oczy i udawać, że nie istnieją.
- To i dobrze, i źle - powiedziała gderliwie Dororhea Jak spotkasz niedobrego chłopca, napytasz sobie biedy, a jak będzie dobry, wtedy znajdziesz miłość - jej głos nostalgicznie złagodniał. - Gdy byłam małą dziewczynko w Niemczech, musiałam wybierać między dwoma chłopca mi. Jeden był bardzo niegodziwy. Drugim był mój Urnry. Jesteśmy szczęśliwym małżeństwem od czterdziestu jeden lat.
Nadszedł czas, aby zmienić temat:
- A co u, mmm, twojego wnuka... Lionela? Wybałuszyła oczy.
- Masz słabość do Lionelka?
- Nieeeee.
-Ja mogę coś wymyślić...
- Nie, Dorotheo, daj spokój. Dziękuję, ale... w tej chwili jestem skupiona głównie na ocenach. Marzę o prestiżowym college'u.
- Gdybyś w przyszłości...
- Dam ci znać.
Dokończyłam precel przy wtórze monotonnej paplaniny Dorothei, wrzucając „mhm" za każdym razem, gdy milkła, czekając na reakcję. Bez reszty pochłaniała mnie kwestia wieczornego spotkania z James'em. Z jednej strony zapowiadało się fantastycznie. Im dłużej się jednak nad tym zastanawiałam, tym większe ogarniały mnie wątpliwości.
I choćby dlatego że znałam go zaledwie parę dni. Poza m nie byłam pewna, jak odniesie się do tego mama. Czas płynął nieubłaganie, a Delphic Seaport był oddalony o co najmniej pół godziny drogi. Nie mówiąc o tym, że słynął z  mocno odjechanych weekendowych imprez... Zadzwonił telefon. Na ekraniku wyświetlił się numer Vee.
- Robimy coś dzisiaj? - zapytała.
Otworzyłam usta, starannie ważąc odpowiedź. Gdybym jej powiedziała o James, nie miałabym odwrotu.
- Kurde! - zapiszczała Vee. - Kurdekurdekurde! Rozlałam lakier do paznokci na kanapę. Moment, wezmę jakiś papierowy ręcznik. Czy woda rozpuszcza lakier? - wróciła po chwili. - Chyba zniszczyłam kanapę. Musimy się gdzieś wybrać. Wolę, żeby mnie tu nie było, gdy odkryją moje najnowsze dzieło sztuki przypadkowej.
Dorothea przeniosła się do łazienki. Nie miałam ochoty trwonić wieczoru na słuchanie, jak zrzędzi, myjąc wannę I umywalkę, więc podjęłam decyzję.
- Co powiesz na Delphic Seaport? Będzie James z Luke'm. Chcą się z nami spotkać.
- I ty się tajniaczysz? Wreszcie coś konkretnego! Przyjadę za piętnaście minut. - Vee odłożyła słuchawkę.
Poszłam na górę i założyłam dopasowany kaszmirowy sweter, ciemne dżinsy i granatowe baletki do jazdy dutem. Przeciągnęłam palcami po włosach wokół twarzy, tak jak się nauczyłam podkreślać ich naturalne skręty ... voila! W miarę przyzwoite spiralki. Obróciwszy się dwa razy przed lustrem, stwierdziłam, że wyglądam beztrosko I prawie seksownie.
Równo kwadrans później Vee żwawo zahamowała na podjeździe i zatrąbiła ostro. Ja pokonywałam odległość między naszymi domami w dziesięć minut, tyle że zawsze przestrzegałam ograniczenia prędkości. Vee wprawdzie znała słowo „prędkość", ale już „dozwolona" nie mieściło się w jej słowniku.
- Jadę z Vee do Delphic Seaport - zawołałam do Dorothei. - Mogłabyś przekazać coś mamie, jak zadzwoni?
Dorothea przyczłapała z łazienki.
- Aż do Delphic? Tak późno?
- Baw się dobrze na konferencji! - odkrzyknęłam, wybiegając z domu, nim zdążyła zaoponować albo zadzwonić do mamy.
Grube ciemne loki Vee były związane wysoko w koński ogon. Z uszu zwisały jej złote obręcze. Usta umalowała na wiśniowo, a rzęsy - czarnym, wydłużającym tuszem
-Jak ty to robisz? - zapytałam. - Na przygotowanie miałaś tylko pięć minut.
- Mnie nic nie zaskoczy - uśmiechnęła się figlarnie. - Jestem chodzącym marzeniem skautów.
Spojrzała na mnie krytycznie.
- No co?
- Jedziemy się spotkać z chłopakami.
- Owszem i co z tego?
-Chłopcy lubią dziewczyny, które wyglądają jak…dziewczyny.
- A ja jak wyglądam? - spytałam, unosząc brwi.
- Jakbyś wyszła spod prysznica i stwierdziła, że samotność widoczna na twojej twarzy wystarczy, żebyś się jako tako prezentowała. Nie zrozum mnie źle. Te ciuchy są niezłe, fryzura też w porządku, ale reszta... Masz. - Sięgnęła do torebki. - Jako prawdziwa przyjaciółka pożyczę ci szminkę. I maskarę, jeśli dasz słowo, że nie masz zaraźliwej choroby oczu.
- Nie mam choroby oczu!
- Musiałam się upewnić.
- Nie chcę, dzięki.
Vee rozdziawiła buzię, zarazem filuternie i poważnie.
- Bez niej będziesz się czuła naga!
- To by ci się chyba podobało - odparłam. Szczerze mówiąc, miałam mieszanie uczucia co do wyjścia bez makijażu. Nie dlatego że faktycznie czułam się troszeczkę goła, tylko dlatego że według Harry'ego bez make-upu wyglądałam korzystniej. Aby się lepiej poczuć, powiedziałam sobie, że w końcu nie idzie tu o moją godność. Ani też o dumę. Coś mi zasugerował i - jako osoba otwarta - spokojnie mogłam to teraz wypróbować. Nie przyznałabym się jednak nawet w duchu, że przeprowadzam test specjalnie tego wieczoru, wiedząc, że nie spotkam Styles'a.
Pół godziny później Vee podjechała pod bramę Delphic Seaport. Na otwarcie przyjechało tyle ludzi, że musiałyśmy postawić samochód na samym końcu parkingu. Wtulony w brzeg, Delphic jest znany z chłodnej aury. Kiedy szłyśmy w stronę kasy, zerwał się wiatr i omiótł nasze łydki torebkami po popcornie i papierkami po cukierkach. Drzewa wciąż jeszcze nie miały liści i gałęzie poruszały się nad nami złowieszczo jak pozbawione stawów palce. Przez całe lato Delphic Seaport ściągał tłumy spragnionych rozrywek, maskarad, wróżb, cygańskiej muzyki i widoku rozmaitych dziwolągów. Nigdy nie udało mi się dociec, czy pokazywane tam deformacje ciała były autentyczne czy podrabiane.
-Jeden dla dorosłych - poprosiłam kobietę za kontuarem.
Wzięła pieniądze i podała mi przez okienko opaskę na rękę, po czym uśmiechnęła się, odsłaniając plastykowe białe kły wampira, umazane na czerwono szminką.
- Dobrej zabawy - powiedziała zadyszana. - Polecam naszą świeżo przebudowaną kolejkę. - stuknęła w szybę, wskazując stosik map parku i ulotki.
Przechodząc przez obrotowe drzwi, wzięłam jedną z ulotek. Widniał na niej napis:
NAJNOWSZA SENSACJA PARK LI ROZRYWKI DELPHIC! ARCHANIOŁ PO PRZEBUDOWIE ( RENOWACJI) PRZEŻYJ WIELKI UPADEK Z WYSOKOŚCI TRZYDZIESTU PIĘCIU METRÓW!
Zerkając mi przez ramię, Vee przeczytała ulotkę. O mało nie przebiła mi paznokciami skóry na barku.
- Musimy się przejechać! - zapiszczała.
- Na końcu - przyrzekłam w nadziei, że jeśli najpierw przeżyjemy wszystkie inne atrakcje, Vee o tej zapomni. Od lat myślałam, że nie boję się wysokości, przypuszczalnie dlatego, że zawsze sprytnie unikałam tego typu wyzwań. Nie byłam do końca gotowa sprawdzić, czy czas osłabił we mnie strach.
Po diabelskim młynie, samochodzikach, przejażdżce na latającym dywanie, strzelnicy i paru innych grach stwierdziłyśmy, że nadeszła pora, by poszukać Luka i James'a.
- Hm - mruknęła Vee, rozglądając się po krętej ścieżce wokół parku.
Przez chwilę milczałyśmy w zadumie.
- Może salon gier? - zasugerowałam w końcu.
- Racja.
Ledwie minęłyśmy drzwi salonu - spostrzegłam go. Ale nie James'a. Ani Luka. Harry'ego.
Uniósł głowę znad gry wideo. Twarz przysłaniały mu brązowe loki, ale z całą pewnością ujrzałam cień uśmiechu... Na pierwszy rzut oka wyglądał przyjaźnie, ale zaraz mi się przypomniało, jak przeniknął moje myśli, i aż mnie zmroziło.
Liczyłam, że Vee go nie zauważy. Prędko pchnęłam ją naprzód, aby nie zdążyła go dostrzec. Brakowało mi jeszcze tylko tego, abyśmy zagadnęły Harry'ego.
- Są tam! - wykrzyknęła, wymachując w górze ręką. -Luke! James! Chodźcie!
-Dobry wieczór paniom - przywitał nas James, przeciskając się przez tłum. Luke szedł w ślad za nim, z miną tak entuzjastyczną jak trzydniowy klops. - Mogę wam postawić colę?
- Super - odparła Vee, wgapiona w Luka. - Poproszę dietetyczną.
Luke bąknął pod nosem, że musi skorzystać z toalety i znowu znikł w tłumie.
Po pięciu minutach James wrócił z colą. Wręczył nam po puszce, zatarł ręce i na moment się zamyślił.
- Od czego zaczniemy? - spytał.
- No a Luke? - zaniepokoiła się Vee.
- Znajdzie nas, spokojnie.
- Air hockey - powiedziałam bez namysłu.
Stół do gry w air hockey a mieścił się po drugiej stronie salonu. Całe szczęście - im dalej od Harry'ego, tym lepiej. Wmawiałam sobie, że znalazł się tam przez przypadek, ale moja intuicja przeczyła temu.
-Patrzcie! - zawołała Vee. - Futbol stołowy! - i już biegła zygzakiem w stronę otwartego stołu. - Ja z Luke'm przeciwko wam. Przegrani stawiają pizzę.
- Okej - odpowiedział James.
Nie miałabym nic przeciwko futbolowi, gdyby stół był nieco dalej od miejsca, w którym grał Styles. Postanowiłam go ignorować. Gdybym ustawiła się plecami do niego, prawie bym go nie widziała. I może nie znalazłby się też w polu widzenia Vee.
- Ej, Rose, to chyba Harry? - odezwała się Vee.
- Hm? - spytałam niewinnie. Pokazała go palcem.
- O, tam. To on, prawda?
- Nie sądzę. Czyli James i ja to drużyna białych?
- Harry siedzi z Rose na biologii - wyjaśniła Vee James'owi. Mrugnęła do mnie chytrze, ale gdy tylko James skierował uwagę na nią, zrobiła minę niewiniątka. Pokręciłam głową lekko, lecz stanowczo, przekazując jej niemy komunikat: „Przestań". - Popatruje w naszą stronę - wyszeptała. Oparła się o stół, próbując nadać naszej rozmowie pozór prywatności, ale powiedziała to na tyle głośno, że James po prostu musiał ją usłyszeć. - Na pewno kombinuje, co tu robisz z... - wskazała głową chłopaka stojącego obok mnie.
Przymknęłam oczy i wyobraziłam sobie, że walę głową w ścianę.
- Harry nie kryje się z tym, że chciałby być dla Rose kimś więcej niż kolegą z biologii - ciągnęła Vee. - Zresztą trudno mu się dziwić.
- Naprawdę? - odparł James, ogarniając mnie spojrzeniem wskazującym, że wcale nie jest zdziwiony. Już przedtem to podejrzewał. Spostrzegłam, że podszedł do mnie o krok bliżej.
Vee uraczyła mnie uśmiechem zwycięstwa, zatytułowanym: „Później mi podziękujesz".
- To nie tak - poprawiłam. - Jest...
- Dwa razy gorzej - dokończyła Vee. - Rose podejrzewa. że Harry ją śledzi. Pewnie niedługo zainteresuje się nim policja.
- Gramy czy nie? - zapytałam głośno.
Położyłam piłkę na środku stołu. Nikt tego nie zauważył.
- Chcesz, żebym z nim pogadał? - zwrócił się do mnie James. - Powiem mu, że nie chcemy mieć nieprzyjemności. Że jesteś tu ze mną, więc jak ma jakiś problem, może go załatwić ze mną.
Nie chciałam, aby rozmowa potoczyła się w tym kierunku. Ani trochę.
- Co się dzieje z Luke'm? - zapytałam. - Długo go nie ma.
- Właśnie, może się przewrócił w klopie - zasugerowała Vee.
- Jak chcesz, to z nim pogadam - powtórzył James.
Doceniając jego troskę, nie byłam zachwycona pomysłem konfrontacji ze Styles'em. On był jak czynnik X: nieuchwytny, obcy i przerażający. Kto wie, do czego mógł być zdolny. James był stanowczo zbyt miły, żeby go wysyłać przeciw Harry'emu.
- Nie boję się go - oświadczył James, jakby dla obalenia moich wątpliwości.
W tym jednym raczej nie mogłam się z nim zgodzić.
- To zły pomysł - powiedziałam.
- Właśnie, że wspaniały - rzekła Vee. - Inaczej Harry może... stać się agresywny. Pamiętasz, co było ostatnim razem?
- Ostatnim razem? - spytałam ją bezgłośnie.
Nie miałam pojęcia, czemu służyło to jej przedstawienie. Zawsze miała silną skłonność do przesady. To, co Vee uważała za niesłychanie dramatyczne, dla mnie było zwykłym upokorzeniem.
- Bez urazy, ale facet wygląda dosyć nieciekawie - stwierdził James. - Wracam za dwie minuty. - I ruszył w stronę Styles'a.
- Nie! - zaoponowałam, szarpiąc go za rękaw. - Bo... może znowu wpaść w agresję. Sama się tym zajmę. - wściekle zmrużyłam oczy, patrząc na Vee.
- Na pewno? - spytał. - Bo chętnie bym to zrobił.
- Chyba będzie lepiej, jak to wyjdzie ode mnie. Wytarłam dłonie o dżinsy, w miarę spokojnie wzięłam wdech i pomaszerowałam w kierunku Harry'ego, który stał zaledwie kilka konsoli dalej. Nie miałam bladego pojęcia, co mu powiem. Liczyłam, że załatwię sprawę krótkim „cześć" a potem wrócę do James'a i Vee, aby ich zapewnić, że wszystko jest pod kontrola.
Harry ubrał się jak zwykle: miał na sobie czarną koszulę, czarne dżinsy i cieniutki srebrny naszyjnik, który połyskiwał na tle jego ciemnej karnacji. Rękawy podwinął tak wysoko, że za każdym naciśnięciem guzika było widać, jak pracują mięśnie. Był wysoki, smukły i hardy, i wcale bym się nie zdziwiła, gdyby pod ubraniem miał kilka blizn, pamiątek po walkach ulicznych czy jeszcze innych wybrykach. Nie żebym mu chciała zaglądać pud ubranie.
Zbliżywszy się do jego konsoli, poklepałam jej bok ręką by zwrócić na siebie uwagę. Najspokojniejszym tonem, na jaki było mnie stać, zapytałam:
- Pacman? Czy może Donkey Kong?
Prawdę mówiąc, gra wyglądała na bardziej agresywną i chyba wojskową.
Na twarzy Harry'ego powoli pojawił się uśmiech.
- Baseball. Zechciałabyś stanąć za mną i dać mi parę wskazówek?
Na ekranie eksplodowały ogniem bomby i raz po raz ktoś wylatywał w powietrze. Oczywiście nie grał w żaden baseball.
-Jak ma na imię? - spytał, prawie niedostrzegalnie kiwając głową w stronę mojego towarzystwa.
- James. Słuchaj, muszę się streszczać. Czekają na mnie.
- Znam go?
- Jest nowy. Właśnie się do nas przepisał.
- Pierwszy tydzień w szkole, a już ma przyjaciół. Szczęściarz. - Harry spojrzał na mnie. - Być może jest mroczny i groźny, a nam nic o tym nie wiadomo.
- To widać moja specjalność.
Czekałam, że załapie, o co chodzi, ale odparł tylko:
- Zagrasz?
Przechylił głowę w stronę odległego końca salonu. Wśród tłumu ledwie udało mi się rozróżnić stoły do bilardu.
- Rose!!! - zawołała Vee. - Chodźże tutaj. Sama nie dam rady James'owi!
- Nie mogę - odpowiedziałam Styles'owi.
-Jeśli wygram - oświadczył, jakby nie przyjmując do wiadomości odmowy - Powiesz James'owi, że coś ci wypadło. Powiesz, że jesteś zajęta do końca wieczoru.
Był tak arogancki, że nie mogłam się opanować:
- A jeżeli ja wygram?
Zmierzył mnie wzrokiem od stóp do głów.
- Bez obawy.
Zanim zdążyłam się opanować, walnęłam go w ramię. -Uważaj - szepnął. - Bo jeszcze pomyślą, że flirtujemy.
Chętnie bym sobie dokopała, bo właśnie to robiliśmy. Ale cała ta akcja wyszła od niego - nie ode mnie. W bliskim kontakcie z Harry'm doznawałam dziwnej polaryzacji pragnień. Bo jakaś cząstka mnie chciała uciekać przed nim z wrzaskiem: „Pali się!". A inną, bardziej lekkomyślną cząstkę nęciła potrzeba sprawdzenia, jak bardzo mogę się do niego zbliżyć i... nie spłonąć.
- Jedna partyjka bilardu - kusił.
- Nie jestem tu sama.
- Kieruj się do stołów. Zadbam o twoje towarzystwo. - skrzyżowałam ramiona, co miało mi nadać wyrazu bez względności i lekkiego rozdrażnienia, ale też zagryzłam usta, by się nie zorientował, że odbieram go trochę bardziej pozytywnie.
- Co zrobisz? Pobijesz James'a?
- Jeśli to będzie konieczne...
Byłam prawie pewna, że to żart. Prawie.
- O, tamten stół się zwolnił. Przytrzymaj go.
- Idź...już...śmiało - usłyszałam w głowie. Zesztywniałam.
- Jak to zrobiłeś?
Nie zaprzeczył i z miejsca ogarnęła mnie panika. Wiec działo się to naprawdę. Harry doskonale wiedział, co robi spotniały mi dłonie.
- Jak to zrobiłeś? - powtórzyłam. Uśmiechnął się przebiegle.
- Co takiego?
- Przestań - ostrzegłam. - Tylko nie udawaj. - oparł się barkiem o ekran i popatrzył na mnie.
- Co mam niby robić?
- Moje... myśli...
- Co z nimi?
- Harry, przestań! - rozejrzał się teatralnie.
- Sądzisz, że... przenikam twoje myśli? Przecież wiesz, że to niemożliwe, hm?
Przełknęłam ślinę i odpowiedziałam, siląc się na spokój.
- Przerażasz mnie i chyba raczej do mnie nie pasujesz.
- Mógłbym zmienić to przekonanie.
-Rooooooose! - ryknęła Vee, przebijając się przez gwar ludzi i odgłosy elektroniki.
Harry zaszedł mnie od tylu i poczułam lodowate ciarki.
- Będę czekał - szepnął mi do ucha, po czym wymknął się z sali.
****************
Więc mamy rozdział 7 :D
Zapraszam do komentowania :D
Nie chcę być nachalna, ale jeżeli MOGLIBYŚCIE np. na tt lub..nwm :D rozsyłać linki na bloga byłabym bardzooooo wdzięczna.
Wiem, że to się dopiero rozkręca, ale nim nas więcej tym lepiej :D
Mam pytania:
1.Co sadzicie o James'ie ?
2.Harry w tym rozdziale....? 
3.A Vee...? 
Myślę, iż Vee podbija bloga XD 
No, ale moge wam zdradzić, ze w ósemce będzie się działo :D :*
Kocham Was <3
Czytając, komentuj :) 

niedziela, 4 maja 2014

Rozdział 6 'Baseball'

Przeczytaj notatkę pod rozdziałem..no i już możesz czytać :D

 Następnego dnia rano, kiedy zadzwonił dzwonek, stwierdziłam zdumiona, że na pierwszej lekcji - wuefie - pojawił się James. Miał na sobie baseballowe spodenki do kolan i białą bluzę Nike. Był w nowych, drogich tenisówkach. Zauważył mnie, podając pani Sully jakąś karteczkę. Pomachał mi i przysiadł się do mnie na trybunie.
- Byłem ciekaw, kiedy znów na siebie wpadniemy - powiedział. - W sekretariacie odkryli, że dwa lata nie chodziłem na wuef. W szkołach prywatnych nie jest obowiązkowy. Teraz debatują, jak w mój dwuletni program wcisnąć jeszcze dwa zaległe lata. No więc jestem. Wuef mam na pierwszej i czwartej lekcji.
- Nadal nie wiem, dlaczego się przeniosłeś.
-Straciłem stypendium, a rodziców nie było stać na moją naukę.
Pani Sully zagwizdała.
- Rozumiem, że ten gwizdek coś oznacza? - spytał James.
- Dziesięć okrążeń sali, bez obcinania rogów. - podniosłam się z miejsca. - Jesteś wysportowany?
James poderwał się i zatańczył na poduszeczkach dużych palców. Wykonał kilka wymachów nogami w powietrzu. Zakończył występ wykopem, o mało nie wybijając mi zębów, po czym odparł z uśmiechem:
- Wysportowany? Do szpiku kości.
Dziesięć razy obiegliśmy salę w kółko i wyszliśmy na zewnątrz. Zebrała się paskudna mgła, zatykająca płuca tak, że nie mogłam oddychać. Z nieba spadło kilka kropel w usilnej próbie uraczenia Coldwater burzą. Zerknęłam w stronę drzwi budynku, lecz na próżno: pani Sully była jak z kamienia.
- Potrzebuję dwóch kapitanów do softballu! - krzyknęła. -Żwawo, proszę mi tu nie spać! Ręce w górę, czekam! Jak się ktoś nie zgłosi, to wybiorę sama, a ja nie zawsze gram fair!
James podniósł rękę.
- Świetnie - powiedziała do niego pani Sully. - Podejdź tu, do bazy domowej. A na kapitana czerwonych poproszę... Marcie Millar.
- Czemu nie. - Marcie omiotła wzrokiem James'a.
- James, nie ociągaj się, wybieraj - zachęciła pani Sully.
James podrapał się po brodzie i obejrzał całą klasę, oceniając wyłącznie po wyglądzie, kto z nas będzie najlepszy do ataku, a kto do obrony.
- Rose - powiedział.
Marcie dotknęła dłonią karku i się roześmiała.
- Dzięki - zwróciła się do James'a, posyłając mu zjadliwy uśmiech, który z nieznanych mi przyczyn hipnotyzował płeć przeciwną.
- Za co? - spytał James.
- Za wystawienie nam zwierzyny. - wskazała palcem na mnie. - Istnieje sto powodów, dla których ja jestem cheerleaderką, a Rose nie. Najważniejszy z nich to koordynacja ruchów.
Popatrzyłam na nią krzywo i podchodząc do James'a, wciągnęłam przez głowę niebieską koszulkę.
- Przyjaźnię się z Rose - spokojnie, niemal chłodno oznajmił Marcie James. Przesadził, ale nie miałam ochoty go poprawiać. Marcie zrobiła taką minę, jakby ją oblano kubłem lodowatej wody, co bardzo mnie ucieszyło.
- Bo nie poznałeś nikogo lepszego. Na przykład mnie.- owinęła włosy wokół palca. - Jestem Marcie Millar. Wkrótce o mnie usłyszysz.- albo miała tik, albo do niego mrugnęła.
James zupełnie nie zareagował i jego notowania u mnie od razu poszły w górę. Byle koleś natychmiast padłby na kolana i błagał Marcie, by mu łaskawie poświęciła swa uwagę.
- Chcecie tak stać do południa i czekać, aż się rozleje, czy wreszcie weźmiecie się do roboty? - zapytała pani Sully.
Po wybraniu drużyn James wziął nas do boksu i ustalił porządek pałkowania. Nasunął mi kask na głowę i wręczył kij.
- Greene, zaczynasz. Wystarczy nam tylko bezpieczne zagranie.
Biorąc zamach dla wprawy, o mały włos nie zwaliłam go z nóg.
- A ja już liczyłam na home run.
- Doczekasz się i tego. - skierował mnie do bazy domowej - Stań na stanowisku miotania i z całej siły się zamachnij.
Oparłam kij na barku, z myślą, że przy oglądaniu World Series powinnam bardziej uważać. Okej, może powinnam to oglądać. Kask spadł mi na oczy, więc go uniosłam, próbując mierzyć wzrokiem kwadrat, który całkiem zasłoniły upiorne smugi mgły.
Marcie Millar zajęła pozycję miotacza. Kiedy wyciągała piłkę przed siebie, spostrzegłam, że celuje we mnie serdecznym palcem. Częstując towarzystwo kolejnym jadowitym uśmiechem, wycelowała piłkę we mnie.
Trafiła mnie i piłka zaryła w piachu po niewłaściwej stronie linii faulu.
- To się nazywa uderzenie! - wykrzyknęła pani Sully z pozycji między pierwszą i drugą bazą.
James wrzasnął z boksu:
- Przesadziłaś ze spinem! Poślij jej czysty rzut!- dopiero po chwili uzmysłowiłam sobie, że nie mówi do
mnie, tylko do Marcie.
Marcie znów cisnęła piłkę, która przemknęła łukiem przez ponure niebo. Wykonałam zamach i znowu chybiłam.
- Druga nieudana - spod maski łapacza odezwał się Anthony Arnowitz.
Spojrzałam na niego surowo.
Odsuwając się od bazy domowej, zrobiłam jeszcze kilka zamachów dla wprawy. James, który podszedł od tyłu, o mało nie dostał w głowę. Otoczywszy mnie ramionami, położył dłonie na kiju równo z moimi.
- Pokażę ci - szepnął mi do ucha. - O tak. Czujesz? Wy-luzuj. A teraz skręć biodra, wszystko polega na ruchu wokół osi bioder.
Zaczerwieniłam się, widząc, że jesteśmy pod obserwacją całej klasy.
- Chyba rozumiem, dzięki.
- Znajdźcie sobie ustronniejsze miejsce! - zawołała do nas Marcie.
Zawodnicy stojący w kwadracie wybuchnęli śmiechem.
- Gdybyś rzucała przyzwoicie - odkrzyknął James - Rose trafiłaby w piłkę.
- Jestem gotowa.
- Rose też. - James ściszył głos, mówiąc już tylko do mnie: - Odpuść kontakt wzrokowy, gdy tylko ciśnie piłkę. Jej rzuty są nieczyste, więc musisz się postarać.
- Wstrzymujecie rozgrywkę! - ryknęła pani Sully.
W tej samej chwili rozproszył mnie odgłos z parkingu za boksem. Tak jakby ktoś wolał mnie po imieniu. Odwracając się, poczułam, że to jednak nie wołanie. Wypowiedziano je bezgłośnie - w mojej głowie.
- Rose
Harry miał na sobie wypłowiałą czapkę baseballową. Wczepiony palcami w siatkę ogrodzenia, opierał się o nią. Mimo zimna był bez płaszcza. Od stóp do głów na czarno. Przyglądał mi się nieprzeniknionym wzrokiem, ale stwierdziłam, że to pozory.
W głowę wkradły się kolejne słowa:
- Lekcja wywijana kijem ? Niezłe...wyczucie.
By jakoś się uspokoić, wzięłam wdech i powiedziałam sobie, że to tylko wyobraźnia. W przeciwnym razie musiałabym uznać, że Harry posiada moc przelewania we mnie myśli, co byłoby niedorzeczne. Po prostu niemożliwe. Chyba że miałam majaki - co przeraziło mnie jeszcze bardziej niż myśl, że Styles przekracza granice normalnej komunikacji i zależnie od swojego widzimisię potrafi przemawiać do mnie, nawet nie otwierając ust.
- Greene! Skup się wreszcie!
Zamrugałam oczami, ożywając dokładnie w chwili, gdy piłka ruszyła przez mgłę w moim kierunku. Już miałam wziąć zamach, kiedy usłyszałam:
-Jeszcze...nie.
Wstrzymałam się, czekając na piłkę. Kiedy się zniżyła, wystąpiłam naprzód, do brzegu bazy domowej. Zamachnęłam się ze wszystkich sil.
Rozległ się potworny trzask i kij zadrżał mi w rękach. Piłka trafiła w Marcie, która przewróciła się na plecy. Przemykając między drugim bazowym i drugą bazą. piłka wpadła w podskokach na trawę najdalszej części boiska.
-Rose, biegnij! - wydarli się z boksu moi zawodnicy. -Biegnij!!!
Pognałam.
- Rzuć kij! - wrzasnęli. Cisnęłam go na bok.
- Zostań w pierwszej bazie!- nie zostałam.
Wbiegłszy na narożnik pierwszej bazy, okrążyłam go i popędziłam w stronę drugiego. Piłkę miał teraz lewy polowy, przygotowany, żeby mnie wyrzucić. Z pochyloną głową napięłam ramiona, starając się sobie przypomnieć, jak wchodzą na bazę zawodowcy w ESPN. Do przodu stopami czy głową? Przystanąć, paść i potoczyć się po ziemi?
Piłka pożeglowała do drugiego bazowego, wirując mi biało przed oczyma. W boksie rozległo się radosne skandowanie: „Wchodź!", ale wciąż nie byłam pewna, czy na ziemi mają się najpierw znaleźć moje buty, czy ręce.
Drugi bazowy złapał piłkę w locie. Z rozpostartymi ramionami dałam nura naprzód. Nagle znikąd pojawiła się rękawica i spikowała na mnie. Zderzyła się z moją twarzą. Poczułam ostry zapach skóry... Zwinęłam się na ziemi, z ustami pełnymi żwiru i piaskiem pod językiem.
- Faul! - zawołała pani Sully.
Powlokłam się na bok, sprawdzając, co mam uszkodzone. Biodra przeszywał dziwny, jednocześnie palący i zimny ból. Podwinąwszy spodenki, stwierdziłam, że nogi wyglądają, jak po ataku pięciu kotów. Pokuśtykałam do boksu i padłam na ławkę.
- Słodkie - odezwał się James.
- Chodzi ci o moje przedstawienie czy rozdarcie na nodze? - odparłam i podkulając kolano, delikatnie otarłam je z piasku.
James pochylił się i podmuchał mi kolano. Co większe kawałki żwiru pospadały na ziemię. Na chwilę zapadła krępująca cisza.
- Dasz radę chodzić? - spytał.
Wstając, pokazałam mu, że choć noga jest zadrapana i cala utytłana, to nadal mi służy.
-Jak chcesz, pójdziemy do gabinetu lekarskiego. Zabandażują cię - powiedział.
- Nie trzeba, nic mi nie jest. - Zerknęłam na siatkę, za którą stał Harry , ale zdążył się już ulotnić.
- Tamten przy ogrodzeniu to twój chłopak? - zapytał James.
Zdziwiłam się, że go zauważył. Bo przecież był odwrócony plecami.
- Nie - odpowiedziałam. - Kolega. W sumie nawet nic kolega. Siedzimy razem na biologii.
- Czerwienisz się.
- To pewnie rumieńce od wiatru.
W głowie wciąż rozbrzmiewał mi głos Harry'ego. Serce biło szybciej, co dziwne jednak, nie byłam rozpalona. Czyżby przemawiał wprost do moich myśli? Czy umożliwiała mu to jakaś niewytłumaczalna więź pomiędzy nami? A może zwariowałam?
James najwyraźniej mi nie dowierzał.
- Jesteś pewna, że nic was nie łączy? Nie chciałbym się uganiać za zajętą dziewczyną.
- Nic - odparłam. A już na pewno nic takiego, nad czym nie miałabym kontroli. Zaraz! Co James powiedział?
-Słucham?
Uśmiechnął się.
- W sobotę wieczór na nowo otwierają Delphic Sea-port i chciałbym się tam wybrać z Lukiem. Zapowiada się ładna pogodna. Może wpadłybyście z Vee, co ty na to?
Musiałam chwilę pomyśleć nad tą propozycją. Byłam pewna, że jeśli mu odmówię, Vee mnie zamorduje. Poza tym randka z James'em mogłaby mi pomóc uporać się z niewygodnym pociągiem do Styles'a.
- Z chęcią - odpowiedziałam.
******
O MÓJ BOŻE
Nie mogę uwierzyć, że to zrobiłam a to wszystko....dla was ! <3
To dlatego, że was tak kocham :D <333
I jak wam się podoba ? 
Czy Harry czyta, mówi w myślach Rose ?
Jak myślicie ?
I w tym rozdziale jest dużooo James'a,  a mało Harry'ego :cc
Szkoda :) 
No, ale cóż..swoje opinie piszcie w komentarzach 
Mam nadzieję, że szablon niedługo się pojawi-czekam na wiadomość-
A może wy znacie jakieś dobre szabloniarki a może to Wy chciałybyście zrobić na tego bloga szablon ? Jeżeli tak to piszcie :)
A i jeżeli nie widzieliście jeszcze Trailera to zapraszam ------>
I zaznaczcie ankietę ! :)
To wszystko :)
Pappapap, kocham was <33 

Rozdział 5 'Angel'

- Słucham?
Wysiliłam się na uśmiech do sekretarki, licząc, że wygląda bardziej szczerze, niż w moim odczuciu.
- Codziennie biorę w szkole lekarstwo na receptę, a przyjaciółka... - utknęłam na słowie „przyjaciółka" z myślą, czy po tym dniu jeszcze kiedykolwiek nazwę tak Vee. - Wiem od przyjaciółki, że powinnam zgłosić to pielęgniarce. Chciałabym spytać, czy na pewno?
Nie mogłam uwierzyć, że stoję tam z zamiarem popełnienia przestępstwa. Ostatnio często zachowywałam się nietypowo. Najpierw późnym wieczorem poszłam za Harry'm do podejrzanej spelunki. Teraz właśnie miałam węszyć w jego kartotece ucznia. Co było ze mną nie tak? Albo inaczej - co takiego miał w sobie Styles, że ilekroć pojawiał się w moich myślach, wyraźnie nie mogłam się oprzeć, żeby go ocenić negatywnie?
- Tak - odpowiedziała poważnie sekretarka. – Należy zgłaszać wszelkie leki. Gabinet lekarski jest tam, trzecie drzwi na lewo, naprzeciwko rejestru uczniów. – Wskazała hol za sobą. - Gdyby pielęgniarki nie było, możesz usiąść na leżance w gabinecie. Powinna lada chwila wrócić.
Znów sfabrykowałam uśmiech. Szczerze mówiąc, wolałabym, żeby nie poszło mi tak łatwo.
Idąc przez korytarz, kilka razy przystanęłam, aby się obejrzeć. Nikogo za mną nie było. W sekretariacie dzwonił telefon. Jego dźwięk w ciemnym przejściu brzmiał jak zza grobu. Byłam zupełnie sama i mogłam robić, co zechcę.
Zatrzymałam się przed trzecimi drzwiami po lewej. Wzięłam wdech i zapukałam, ale mrok za okienkiem wskazywał, że pokój jest pusty. Popchnęłam drzwi. Otworzyły się opornie, ze skrzypnięciem, ukazując mały pokój z odra partymi białymi kafelkami. Chwilę stałam w progu, w nadziei, że zjawi się pielęgniarka i nie mając wyboru, będę zmuszona zgłosić tabletki z żelazem i wyjść. Po drugiej stronie nie korytarza zobaczyłam okienko z napisem KARTOTEKI UCZNIÓW. Za nim też panowała ciemność.
Skupiłam się na zabłąkanej w głowie dokuczliwej myśli. Harry stwierdził, że w zeszłym roku nie chodził do szkoły. Byłam prawie na sto procent pewna, że to kłamstwo, jeśli jednak nie kłamał, to czy w ogóle miał uczniowską kartotekę? Doszłam do wniosku, że musi tam być przynajmniej jego adres. No i wykaz szczepień plus oceny z poprzedniego semestru. W każdym razie ewentualne zawieszenie wydało mi się stanowczo za wielką karą, jaka mi groziła za to, że postanowiłam zerknąć w jego papiery.
Oparłam się ramieniem o ścianę i spojrzałam na zegarek. Vee kazała mi czekać na sygnał. Powiedziała, że będzie oczywisty.
Super.
Ponownie zadzwonił telefon i sekretarka odebrała. Zagryzając wargi, znów prędko obejrzałam się na drzwi z napisem KARTOTEKI UCZNIÓW. Uznałam, że pewnie są zamknięte na klucz. W końcu dokumenty uczniów uważa się za ściśle tajne. Stwierdziłam, że nieważne, jaki Vee obmyśliła sposób na odwrócenie uwagi, bo jeśli będą zamknięte, i tak nie wejdę do środka.
Przerzuciłam plecak na drugie ramię. Minęła kolejna minuta. Pomyślałam, że może lepiej się ewakuować...
A jeśli Young się nie myli i Styles faktycznie za mną łazi? Siedzieliśmy razem na biologii, a kontaktując się z nim regularnie, mogłam być narażona na niebezpieczeństwo. Więc miałam obowiązek się bronić... Prawda?
Gdyby drzwi były otwarte, a papiery ułożone według alfabetu, bez trudu odszukałabym jego kartotekę. Szybko, w parę sekund sprawdziłabym, które rubryki ma od fajkowane na czerwono, i cały pobyt w pokoju zająłby mi nie więcej niż minutę. Tak krótko, że nawet bym nie poczuła, że tam w ogóle weszłam.
W sekretariacie zrobiło się jakoś dziwnie cicho. Wtem zza rogu wyłoniła się Vee. Skradała się w moją stronę, kucając z rękami przywartymi do ściany i rzucając przez ramię ukradkowe spojrzenia. Poruszała się jak szpiedzy w starych filmach.
- Wszystko pod kontrolą - wyszeptała.
- Co się stało z sekretarką?
- Musiała na moment wyjść.
- Musiała? Chyba jej nie uszkodziłaś?
- Tym razem jeszcze nie.
- Łaska boska!
- Zadzwoniłam z budki, że w szkole jest bomba - dodała Vee. - Sekretarka zawiadomiła policję i poleciała szukać dyrektora.
- Vee!
Klepnęła się w nadgarstek.
- Czas leci. Lepiej żeby nas tu nie było, jak przyjadą gliny.
Coś podobnego.
Zmierzyłyśmy wzrokiem drzwi pokoju z kartotekami. Nasunęła sobie rękaw na pięść i łupnęła w okienko. Na nic.
- To dopiero rozgrzewka - oznajmiła i znów się zamachnęła, ale złapałam ją za rękę.
- Może nie są zamknięte. - przekręciłam gałkę i drzwi się otworzyły.
- Żadna frajda - westchnęła Vee. Cóż, rzecz gustu.
- Właź - poinstruowała Vee. - Ja idę czatować. Jak wszystko się uda, spotkamy się za godzinę. Czekaj w meksykańskiej restauracji na rogu Drakę i Beech.
I w kucki wycofała się z korytarza.
Przystanęłam w pół kroku do wąskiego pomieszczenia, które wypełniały rzędy szafek na akta. Zanim sumienie zdarzyło mi to wyperswadować, weszłam do środka i opierając się o drzwi plecami, zatrzasnęłam je za sobą.
Biorąc głęboki wdech, ściągnęłam plecak i w pośpiechu zaczęłam wodzić palcami po przednich ściankach szafek. Znalazłam szufladę oznaczoną: CAR-CUV. Otworzyłam je jednym ruchem, aż zastukotała. Karty były wypisane ręcz nie i zaczęłam się zastanawiać, czy ogólniak w Coldwater jest jedyną nieskomputeryzowaną szkolą w całych Stanach.
Wreszcie natknęłam się na nazwisko „Styles".
Wyszarpnęłam kartę z zapchanej szuflady. Chwilę trzymałam ją w rękach, usiłując sobie wmówić, że to, co zamierzałam zrobić, jest w sumie całkiem białe. Nawet gdyby wewnątrz kryły się dane osobiste Harry'ego, to jako jego koleżanka z lekcji biologii miałam prawo je znać.
W korytarzu za drzwiami rozległy się głosy.
Spojrzałam w kartę i aż się wzdrygnęłam. Nie wynikało z niej nic.
Głosy były coraz bliżej. Byle jak wetknęłam kartę i pchnięciem zamknęłam szufladę. Odwróciwszy się, zamarłam. Za okienkiem właśnie zatrzymał się dyrektor i pochwycił moje spojrzenie.
Cokolwiek mówił do grupki składającej się przypuszczalnie z najważniejszych wykładowców szkoły, przytłumiła to szyba.
- Proszę mi wybaczyć na moment - dotarło do mnie nagle.
Hałaśliwa grupa poszła dalej, ale bez dyrektora, który otworzył drzwi.
- Uczniom nie wolno tu przebywać - pouczył. Próbowałam przybrać bezradną minę.
- Bardzo przepraszam. Szukam gabinetu lekarskiego. Pani sekretarka powiedziała, że to trzecie drzwi po lewej, ale chyba coś mi się pomieszało... - rozłożyłam ręce. - No i się zgubiłam.
Nim dyrektor zareagował, szarpnęłam zamek plecaka.
- Muszę je zgłosić... tabletki z żelazem - wyjaśniłam. -Mam anemię.
Przyglądał mi się chwilę, marszcząc brwi. Niemal zobaczyłam, jak się zastanawia, czy zostać i policzyć się ze mną, czy zająć się bombą. Ruchem brody wskazał mi korytarz.
- Masz natychmiast opuścić budynek. - przytrzymał mi drzwi. Prześliznęłam się pod jego ręką ze słabnącym uśmiechem.
****
 Godzinę później przysiadłam w narożnym boksie meksykańskiej restauracji przy skrzyżowaniu Drakę i Beech. Do ściany nade mną były przymocowane kaktus z ceramiki i wypchany kojot. Po sali leniwie przechadzał się facet w sombrero większym od niego samego. Brzdąkając na gitarze, śpiewał serenadę. Tymczasem hostessa rozłożyła przede mną na stole menu. Skrzywiłam się na widok napisu na pierwszej stronie: „Granica". Nigdy wcześniej tu nie jadłam, a jednak ta nazwa wydala mi się dziwnie znajoma.
Nadeszła Vee i padła na krzesło naprzeciwko. Tuż po niej zjawił się nasz kelner.
- Cztery razy chimi z podwójną porcją kwaśnej śmietany, po pól porcji nachos i czarnej fasoli - zamówiła Vee, nie zaglądając do karty.
- Raz czerwone burrito - poprosiłam.
- Płacą panie osobno? - spytał kelner.
- Nie płacę za nią - odparłyśmy równocześnie. Gdy kelner odszedł, powiedziałam:
- Cztery razy chimi. Ciekawe, jak to się ma do owoców.
- Odwal się. Umieram z głodu. Nic nie jadłam od lunchu... - Vee przerwała. - Bo hot tamales się nie liczą.
Vee ma bujne kształty, jasną, skandynawską karnację -i w niekonwencjonalny sposób jest bardzo seksowna. Bywały dni, kiedy nie zazdrościłam jej tego wyłącznie w imię przyjaźni. Jedyny mój atut przy niej to nogi. I może przemiana materii. Z pewnością jednak nie włosy.
- Mógłby mi już przynieść chipsy - zniecierpliwiła się -Skręci mnie, jak w ciągu czterdziestu pięciu sekund nie zjem czegoś słonego. Poza tym, już pierwsze cztery litery terminu „szlachetna dieta" sugerują, że życzę jej, by wiadomo co ją trafiło.
- Salsę robi się z pomidorów - podsunęłam. - Które są czerwone. I jeśli się nie mylę, awokado to też owoc.
Vee rozpromieniła się:
- A do tego weźmiemy sobie po jednym daiquiri ze świeżymi truskawkami.
Miała rację. Dieta nie wymagała zachodu. -Zaraz wracam - oznajmiła, gramoląc się z boksu.- Wiesz, okres. Jak załatwię sprawę, czekam na sensacje!
 Kiedy odeszła, zagapiłam się na pomocnika kelnera kilka stolików od nas. Mozolnie zmywał blat szmatą. W jego ruchach i zmarszczeniu koszuli na pięknie ukształtowanych plecach było coś dziwnie znajomego. Jakby czując, że jest obserwowany, wyprostował się i odwrócił. Utkwił we mnie wzrok dokładnie w momencie, gdy sobie uprzytomniłam, czemu wydał mi się znajomy.
To był Harry.
Myślałam, że padnę. O mało nie walnęłam się w czoło, kiedy mi się przypomniało, że przecież pracuje w Granicy.
Wytarł ręce w fartuch i podszedł do naszego boksu, najwyraźniej ubawiony, że rozglądnąwszy się za jakąś drogą ucieczki, zakłopotana przywarłam do ściany.
- Proszę, proszę - powiedział. - Pięć dni w tygodniu ze mną już ci nie wystarcza? Musiałaś mi poświęcić jeszcze wieczór?
- Wybacz tak niefortunny zbieg okoliczności.- Styles wśliznął się na miejsce Vee i położył ręce na blacie.
Były długachne, sięgały daleko poza granicę polowy stolika. Wziął moją szklankę i zaczął ją obracać w dłoniach.
- Tu wszystko zajęte - poinformowałam, a kiedy nie zareagował, wyrwałam mu szklankę i upiłam trochę wody, przypadkiem połykając kostkę lodu, która w drodze do żołądka poraziła mnie jak prąd. - Zamiast się bratać z klientami, weź się lepiej do roboty - wykrztusiłam.
- Co robisz w niedzielny wieczór? - zapytał z uśmiechem.
Prychnęłam. Niechcący.
- Zapraszasz na kolację?
- Hardziejesz. Podoba mi się to, Angel.*
- Nie interesuje mnie, co ci się podoba. Nigdzie z tobą nie pójdę. Na żadną randkę. - chciałam się grzmotnąć za podniecającą spekulację pod tytułem: „Czym by się mógł skończyć wieczór sam na sam z Harry'm?". Uznałam, że nie mówi serio, tylko z niejasnych powodów po prostu się ze mną drażni. - Zaraz, zaraz, nazwałeś mnie Aniołem?
 -Bo co?
- Bo mi się to nie podoba.- uśmiechnął się i znowu pojawiły się te dołeczki...
- Trudno, tak zostanie.- pochylił się nad stołem, uniósł dłoń do mojej twarzy i przesunął mi kciukiem po wargach. Cofnęłam się, ale za późno.
Roztarł błyszczyk kciukiem i palcem wskazującym.
- Ładniej ci bez tego.
Starając się trzymać tematu naszej rozmowy, z całych sił udawałam, że jego dotyk w ogóle nie zrobił na mnie wrażenia. Odrzuciłam włosy do tyłu i podjęłam poprzedni wątek:
- Zresztą i tak nie wolno mi wychodzić z domu, kiedy na drugi dzień jest szkoła.
- Fatalnie. Na plaży jest impreza. Liczyłem, że pójdziemy razem.- zabrzmiało to szczerze.
Nie umiałam go rozgryźć. Zupełnie. Wciąż podniecona tą myślą, wzięłam spory łyk przez słomkę, próbując ochłodzić uczucia zastrzykiem lodowatej wody. Samotne chwile z Harry'm byłyby intrygujące, no i ryzykowne. Lekko skołowana, postanowiłam powierzyć tę kwestię intuicji.
Ziewnęłam teatralnie.
- Jak słyszysz, potem rano jest szkoła. - z nadzieją, że utwierdzę w tym raczej siebie niż jego, dodałam: - Skoro ta impreza odpowiada tobie, to jestem prawie pewna, że mnie nie zainteresuje.
Dobra - pomyślałam. - Sprawa załatwiona. I nagle, bez uprzedzenia, zapytałam:
- Właściwie dlaczego chcesz się ze mną umówić?
Do tej chwili wmawiałam sobie, że mam w nosie, co Styles o mnie myśli. Teraz jednak poczułam, że to kłamstwo. I nawet gdybym później miała za to słono zapłacić, rozpierała mnie tak wielka ciekawość jego osoby, że byłam gotowa pójść z nim wszędzie.
- Chcę pobyć z tobą sam na sam - odpowiedział i w okamgnieniu moja linia obrony wzięła w łeb.
- Posłuchaj, nie chcę być niegrzeczna, ale...
- Właśnie widzę.
- Sam się dopraszasz! - krzyknęłam pięknie i bardzo dojrzale. - Koniec dyskusji! Nie idę na imprezę.
- Bo rano jest szkoła, czy może boisz się zostać ze mną sam na sam?
- I jedno, i drugie - tak jakoś mi się to wymsknęło.
- Boisz się facetów czy... tylko mnie?
Wzniosłam oczy do nieba na znak, że na takie głupie pytania nie mam zamiaru odpowiadać.
- Czujesz się przy mnie niepewnie? - nie wykrzywił ust, ale i tak było widać, że jest rozbawiony taką hipotezą.
Szczerze mówiąc, tak właśnie na mnie działał. Poza tym uwielbiał pozbawiać mnie zdolności logicznego myślenia.
- Przepraszam - powiedziałam. - O czym mówiliśmy?
- O tobie.
- O mnie?
- O twojej intymności.
Roześmiałam się, nie wiedząc, co odpowiedzieć.
-Jeśli chodzi ci o mnie... i płeć przeciwną... to Vee już mi zrobiła taki wykład. Nie chce mi się go słuchać ponownie.
- A co ci powiedziała roztropna i poczciwa Vee?- zaczęłam bawić się rękami, więc prędko je schowałam.
- A czemu cię to tak ciekawi?- lekko pokręcił głową.
- Ciekawi? Rozmawiamy o tobie. Wręcz frapuje - odparł z bajecznym uśmiechem. Serce mi stanęło.
- Zajmij się lepiej pracą - upomniałam.
- Wierz albo nie, ale cieszę się, że w szkole nie ma faceta, który by spełniał twoje oczekiwania.
- Zapomniałam, że jesteś autorytetem w dziedzinie moich tak zwanych oczekiwań - odpowiedziałam z drwiną.
Spojrzał na mnie tak, że poczułam się przezroczysta.
- Nie jesteś wycofana, Rosie. Nieśmiała też nie. Po prostu musisz mieć naprawdę silną motywację, żeby sobie zadać trud poznania drugiej osoby.
- Nie rozmawiajmy już o mnie.
- Wydaje ci się, że potrafisz każdego rozpracować.
- Nic podobnego - odparłam. - Bo przykładowo... bo na przykład nie wiem nic... o tobie.
- Nie jesteś gotowa na znajomość ze mną.- nie zabrzmiało to nonszalancko. Miał śmiertelnie po ważny wyraz twarzy.
- Zajrzałam do twojej kartoteki.
Moje słowa zawisły w powietrzu sekundę przed spotkaniem naszych spojrzeń.
- Z pewnością jest to nielegalne - szepnął.
- Ale nic w niej nie ma. Żeby choć wykaz szczepień.
Nawet nie udając zaskoczenia, rozsiadł się wygodnie. Oczy zabłysły mu jak obsydian.
- I mówisz mi o tym, bo się boisz, że wywołam epidemię? Odry czy świnki?
- Mówię ci, żebyś wiedział, że czuję, iż coś jest z tobą nie w porządku. Nie wszystkich udało ci się okpić. Dowiem się, co kombinujesz. I wszystko obnażę.
- Nie mogę się doczekać.-zarumieniłam się, za późno łapiąc aluzję. Nad głową Harry'ego zobaczyłam, jak między stołami przemyka w naszą stronę Vee.
- Idzie Vee - ostrzegłam. - Odejdź!
Nie ruszył się z miejsca, wpatrzony we mnie i zadumany.
- No co się tak gapisz?- zaczął się zbierać.
- Bo jesteś zupełnie inna, niż sądziłem.
- Ty też - skontrowałam. - Jesteś gorszy.
**********
Uhg...mamy rozdział piąty :D
Jak się postaram to dodam jeszcze jeden :D
I niedługo dobijemy do 10 
Nie chcę Was straszyć, ale jest tylko 30 rozdziałów ;(
ALE jest część 2 :D 
Jak Wam się podoba ? 
Wiem, że trochę przynudza :D
Więc dzisiaj chcę dodać następny :D 
Czytając, komentujesz :D

Rozdział 4 'Inteligentna. Atrakcyjna. Wrażliwa'

 Pędząc ulicami Londynu, minęłam dom, zawróciłam, na skróty wjechałam w Beech i skierowałam się do śródmieścia. Wystukałam numer Vee.
-Coś się wydarzyło... ja... on... no i... znikąd. Auto...
- Przerywa. Co?
Wytarłam nos grzbietem dłoni. Cała się trzęsłam.
- Pojawił się znikąd.
- Kto?
- On... - starałam się ogarnąć myśli i zmienić je w słowa. - Wyskoczył mi na maskę!!!
- O kurde. Kurdekurdekurde. Potrąciłaś jelenia? Nic się nie stało? Może to był Bambi? - Vee naraz jęknęła i zawyła. - A co z dodge'em?
Otworzyłam usta, ale mi się wcięła.
- Nieważne. Mam ubezpieczenie. Tylko powiedz, że moje maleństwo nie jest upaćkane szczątkami jelenia.. Tak czy nie?
Cokolwiek chciałam jej zdradzić, zlewało się z nocą. Mylił wyprzedzały sensy o dwa kroki. Jeleń... Może jednak udałoby mi się wcisnąć Vee, że potrąciłam jelenia. Chciałam się jej zwierzyć, ale z drugiej strony nie miałam zamiaru wyjść na rąbniętą. Bo jak mogłabym wytłumaczyć, że widziałam, jak potrącony przeze mnie facet wstaje z ziemi I bierze się do wyrywania drzwi auta? Rozluźniłam kołnierz bluzki i obnażyłam bark, by sprawdzić, czy w miejscu, gdzie mnie ściskał, nie mam czerwonych śladów, ale nic takiego nie spostrzegłam...
Raptem oprzytomniałam. Po co w ogóle zaprzeczać, że to się zdarzyło? Przecież widziałam wszystko na własne uczy. Nie ubzdurałam sobie tego.
- Do jasnej ciasnej! - odezwała się Vee. - Nie chcesz odpowiedzieć. Jeleń pewnie utkwił między reflektorami. Jeździsz z nim na przodzie jak z pługiem śnieżnym, tak?
- Mogę się przespać u ciebie?
Zapragnęłam wyrwać się i z tego auta, i z ciemności. Gdy nagle natchnęła mnie myśl, że aby się dostać do domu Vee, będę musiała wracać przez skrzyżowanie, na którym potrąciłam gościa.
- Siedzę w swoim pokoju - odparła Vee. - Wpuścisz się sama. To na razie.
Kurczowo ściskając kierownicę, brnęłam poprzez strugi deszczu z nadzieją, że przy skrzyżowaniu zapali się zielone światło. Los mi sprzyjał. Śmignęłam , cały czas patrząc naprzód i równocześnie zerkając na pobocze. W mroku nie spostrzegłam nawet śladu faceta w kominiarce.
Dziesięć minut później zaparkowałam dodge'a na podjeździe Vee. Drzwi auta były poważnie uszkodzone, więc żeby wysiąść, musiałam mocno naprzeć na nie nogą.
Podbiegłam do frontowych drzwi, otworzyłam je i pognałam schodami do sutereny.
Brunetka siedziała na łóżku ze skrzyżowanymi nogami, z notatnikiem na kolanach, słuchawkami w uszach i z iPodem podkręconym na fuli.
- Mam obejrzeć uszkodzenia teraz, czy najpierw przespać się co najmniej siedem godzin? - wrzasnęła, zagłuszając muzykę.
- Wolę drugą opcję.
Vee zamknęła notatnik i wyjęła słuchawki z uszu.
- Miejmy to już z głowy.
Kiedy wyszłyśmy przed dom, wpatrywałam się w auto dłuższą chwilę. Panował chłód, ale to nie pogoda przyprą wiła mnie o gęsią skórkę na ramionach. Okno od strony kierowcy nie było rozwalone. Drzwi nie miały wgnieceń.
- Coś tu nie gra - powiedziałam, ale Vee nie słuchała, oglądając, jak pod lupą, każdy centymetr kwadratowy karoserii.
Wystąpiłam naprzód i szturchnęłam boczne okno. Nie było nawet rysy na szkle. Zamknęłam oczy. Gdy je odtworzyłam, okno wciąż było nienaruszone.
Obeszłam dodge'a w koło. Prawie - bo w pewnej chwili stanęłam jak wryta.
Przednią szybę dzieliła na pół cieniuteńka rysa.
Moja towarzyszka zauważyła ją w tym samym momencie.
- Nie była to przez przypadek wiewiórka? - zapytała. Przypomniały mi się złowieszcze oczy za kominiarką.
Były tak zielone, że nie mogłam uwierzyć... Zielone jak oczy Harry'ego !
- Zobacz, plączę z radości - rzekła Vee, czule obejmując maskę auta. - Maleńka rysa i nic więcej!
Udałam, że się uśmiecham, chociaż ściskało mnie w żołądku. Jeszcze pięć minut temu okno było roztrzaskane, a drzwiczki wgniecione. Sądząc po obecnym stanie auta, do niczego nie doszło. Nie: to jakiś obłęd! Przecież widziałam, jak przebija szybę pięścią, i czułam, jak wpija mi się paznokciami w ramię. Czy nie?
Starałam się z całych sił, ale nie mogłam sobie nic przypomnieć. Przez głowę przemykały strzępy obrazów. Coraz bardziej niewyraźne. Czy facet był wysoki? Niski? Szczupły? Przypakowany? Czy coś mówił?...
Nic nie pamiętałam. I to właśnie było najstraszniejsze.
Vee i ja wyszłyśmy z jej domu piętnaście po siódmej rano i pojechałyśmy do bistra Enzo na szybkie śniadanie w postaci gorącego mleka. Byłam wciąż zlodowaciała ze strachu, więc objęłam porcelanową filiżankę, próbując się ogrzać. Przed wyjściem wzięłam prysznic, założyłam pożyczone z szafy Vee koszulkę i kardigan, umalowałam się szybko, ale prawie żadna z tych czynności nie została mi w pamięci.
- Nie patrz teraz - szepnęła przyjaciółka. - W naszą stronę filuje Zielony Sweter i ocenia twoje nogi przez dżinsy... O! Zasalutował do mnie. Nie żartuję. Dwoma palcami, jak wojskowy. Urocze.-podniecała się, ale ja nie słuchałam jej. Wczorajsze zajście tłukło mi się w głowie całą noc, odganiając możliwość zaśnięcia. Miałam poplątane myśli, suche i ciężkie powieki i nie mogłam się na niczym skupić.
- Zielony Sweter wygląda normalnie, ale facet koło niego to najwyraźniej ostra sztuka - oznajmiła Vee. - Wysyła sygnał: „Lepiej ze mną nie zadzierać". No, zobacz, czy nie wygląda jak pomiot Drakuli. Powiedz, że mi się zdaje.- podniósłszy lekko wzrok, by niepostrzeżenie zerknąć, zobaczyłam subtelną, piękną twarz. Krucze włosy do ramion.
Oczy koloru chromu. Nieogolony. Chłopak miał na sobie marynarkę uszytą na miarę, zielony sweter i designerskie dżinsy.
- Zdaje ci się - powiedziałam.
- Nie zauważyłaś tych głęboko osadzonych oczu? Trójkącika włosów nad czołem? Ani że to chudy dryblas? Chyba odpowiadałby mi pod względem wzrostu...-Vee, która mierzy sto osiemdziesiąt trzy centymetry, ma odpał na punkcie obcasów. Wysokich. Poza tym, z zasady nie umawia się z niższymi facetami.
- Okej, co jest? - zapytała. - Wyizolowałaś się jak nigdy. Chyba nie przez tę rysę na szybie, prawda? Co z tego, że potrąciłaś zwierzę? Każdemu może się zdarzyć. Oczywiście w twoim przypadku szanse na coś takiego byłyby sto razy mniejsze, gdybyście się z mamą wyniosły z tej głuszy.
Zamierzałam wyznać Vee całą prawdę o nocnym zajściu. Wkrótce. Potrzebowałam tylko trochę czasu, żeby sobie wszystko dobrze poukładać. Problem w tym, że nie miałam pojęcia, w jaki sposób. Szczegóły, które mi zostały w głowie, i tak były już dość fragmentaryczne. Tak jakby moją pamięć starannie wymazano gumką. Ale też nie da się ukryć, że okna dodge'a zalewała kaskada deszczu i świat zupełnie stracił kontury... A może naprawdę potrąciłam jelenia?
- Mmm, zobacz - odezwała się Vee. - Zielony Sweter wstaje. Na pewno regularnie chodzi na siłownię. A teraz z całą pewnością zmierza w naszą stronę, w pogoni za towarem, to znaczy za tobą.
Pół sekundy później usłyszałyśmy miły niski głos:
- Witam.- spojrzałyśmy na niego równocześnie. Zielony Sweter stał o krok od naszego stolika, z rękami wsuniętymi w kieszenie dżinsów, tak że wystawały kciuki. Miał niebieskie oczy i stylowo zmierzwione jasne włosy, niedbale opadające na czoło.
- Witamy - odpowiedziała Vee. - Ja jestem Vee, a to Rose Greene.
Popatrzyłam na nią krzywo. Denerwowało mnie, gdy mi przypinała etykietkę w postaci nazwiska - czułam, że przy spotkaniu z nieznajomym chłopcem burzy to niepisaną umowę między dziewczynami, a co dopiero najlepszymi przyjaciółkami. Kiwnęłam do niego bez entuzjazmu i uniósłszy filiżankę do ust, momentalnie sparzyłam sobie język.
Chłopak przywlókł krzesło od stolika obok, ustawił je na odwrót i siadł okrakiem, wspierając ramiona tam, gdzie normalnie powinny się znajdować plecy.
- Jestem James Saunders - przedstawił się i wyciągnął do mnie rękę. Uścisnęłam ją stanowczo za bardzo oficjalnie. - A to Luke - dodał, wskazując podbródkiem kolegę, który wbrew ocenie Vee okazał się nie „wysoki", tylko wprost gigantyczny.
Luke rozsiadł się koło Vee; był tak wielki, że krzesło pod nim nagle jakby się skurczyło.
-W życiu nie widziałam tak wysokiego faceta - zwróciła się do niego Vee. - Serio, ile masz wzrostu?
-Dwieście osiem centymetrów - odburknął Luke, po czym rozwalił się na krześle z założonymi rękami.
-Może macie na coś ochotę? - odchrząknąwszy, zaproponował James.
-Dzięki - odparłam, podnosząc filiżankę. - Już zamówiłam.
Vee kopnęła mnie pod stołem.
- Zje pączka z kremem waniliowym. I ja też poproszę.
 -To już nie jesteś na diecie? - spytałam.
-Odczep się. Laska wanilii to owoc. Brązowy owoc. Warzywo. -
-Masz pewność? Bo ja nie.
Luke przymknął oczy i ścisnął grzbiet nosa. Najwidoczniej był zachwycony naszym towarzystwem tak, jak ja ich obecnością.
Kiedy James szedł w stronę baru, nieśmiało podążyłam za nim wzrokiem. Na pewno uczył się w ogólniaku, ale chyba nie w naszym, bo bym go zapamiętała. Był otwarty, towarzyski, ani krzty przeciętności. Gdybym nie była taka roztrzęsiona, pewnie bym się nim zainteresowała. Tak po przyjacielsku, a może i bardziej.
- Mieszkasz w okolicy? - zagadnęła Luka, Vee.
- Mhm.
- Uczysz się?
- W ogólniaku Kinghorn - powiedział to z lekką wyższością.
- Nie słyszałam o nim.
-To szkoła prywatna. W Manchester. Zajęcia zaczynamy o dziewiątej. - Odchylił rękaw i spojrzał na zegarek. Vee zanurzyła palec w pianie mleka i oblizała go.
- Droga?
Po raz pierwszy Luke popatrzył na nią. Rozwarł oczy tak szeroko, że zajaśniały mu białka.
- Pewno jesteś bogaty? - dodała Vee.
Luke omiótł ją takim spojrzeniem, jakby przed chwilą zabiła mu na czole muchę. Odsunął się od nas z krzesłem o kilkanaście centymetrów.
James wrócił do stolika z sześcioma pączkami.
- Dwa z kremem waniliowym dla pań - powiedział, podsuwając mi pudełko - i cztery z lukrem dla mnie.Muszę się teraz najeść, bo nie wiem, co dają w stołówce w Cold-water.- Vee o mało nie wypluła mleka.
- Uczysz się w Coldwater?!
- Od dziś. Właśnie się przeniosłem z Kinghorn.
- Ja z Rose też tam chodzimy - oznajmiła Vee. - Patrz, jak to się świetnie składa. Jak chcesz się czegoś dowiedzieć, pytaj śmiało; nawet o to, kogo masz zaprosić do Spring Fling. My nie mamy chłopaków... jeszcze.
Stwierdziłam, że czas się pożegnać. Luke był najwyraźniej znudzony i rozdrażniony - z kolei jego towarzystwo źle działało na mój, dość już niespokojny nastrój. Demonstracyjnie zerkając na zegar w komórce, powiedziałam:
- Vee, jedźmy już do szkoły. Trzeba się pouczyć do testu z biologii. Miło było was poznać - rzuciłam do Luka i James'a.
- Przecież test z biologii jest dopiero w piątek - upomniała mnie Vee.
Speszona uśmiechnęłam się przez zęby.
-Racja. To znaczy, ja mam test, z angielskiego. Z twórczości... Geoffreya Chaucera.
Dla wszystkich było jasne, że to nieprawda.
Miałam sobie trochę za złe, że jestem niegrzeczna, zwłaszcza że James wcale sobie na to nie zasłużył. Ale odechciało mi się z nimi siedzieć. Chciałam już iść dalej, zdystansować się od zeszłej nocy. A może ten zanik pamięci nie był znów taki zły. Im szybciej zapomnę o wypadku, tym prędzej moje życie wróci do normalnego rytmu.
- Życzę ci, żebyś ten pierwszy dzień miał jak najfajniejszy i może spotkamy się na lunchu - powiedziałam do James'a. Szarpnęłam Vee za łokieć i wyprowadziłam z bistra.
  Lekcje dobiegały końca, została jeszcze tylko biologia. W biegu wymieniłam książki w swojej szafce i skierowałam się do klasy. Vee i ja przyszłyśmy przed Harry'm. Siadając na jego miejscu, Vee pogrzebała w plecaku i wyciągnęła pudełko hot tamales.
- Pora na czerwony owoc - powiedziała, pod tykając mi pudełko.
-Zaraz... to cynamon jest owocem? - odsunęłam pudełko na bok.
- Lunchu też nie jadłaś - Vee zmarszczyła czoło.
- Nie jestem głodna.
- Ty kłamczucho. Zawsze jesteś głodna. Chodzi o Harry'ego? Chyba się nie przejęłaś, że cię śledzi? Bo wczoraj, no wiesz, w bibliotece, to ja żartowałam.- rozmasowałam sobie skronie. Tępy ból, który zamieszkał mi w czaszce, wybuchał na samo wspomnienie o nim.
- Akurat Harry'm przejmuję się najmniej - odpowiedziałam, nie do końca zgodnie z prawdą.
- Mogłabyś mi ustąpić?- na dźwięk głosu Harry'ego w jednej chwili uniosłyśmy głowy.
Odezwał się nawet całkiem miło, ale kiedy Vee wstawała i zarzucała plecak na ramię, ani na moment nie spuścił z niej oka. Tak jakby się za bardzo ociągała, wskazał jej ręką przejście między stołami, chcąc, żeby zeszła mu z drogi.
- Jak zwykle świetnie wyglądasz - powiedział do mnie, biorąc swoje krzesło.
Rozsiadł się wygodnie i wyciągnął nogi. Od początku wiedziałam, że jest wysoki, ale nie zastanawiałam się, ile może mieć wzrostu. Patrząc na jego długie nogi, stwierdziłam, że co najmniej sto osiemdziesiąt trzy centymetry. A może nawet sto osiemdziesiąt pięć.
- Dziękuję - odparłam bezmyślnie. I natychmiast zapragnęłam to odwołać. Dziękuję. Z wszystkiego, co mogłabym mu odpowiedzieć, „dziękuję" było najgorsze. Nie chciałam, żeby uznał, że lubię jego komplementy. Bo ich nie lubiłam... zasadniczo. Nie trzeba było specjalnej wnikliwości, by zrozumieć, że wpadł w kłopoty, a ja i tak już miałam kłopotów pod dostatkiem. Nie miałam zamiaru pakować się w większe. Może gdybym zaczęła go ignorować, w końcu przestałby mnie wciągać do rozmowy. I moglibyśmy siedzieć obok siebie w milczącej harmonii, jak co druga para w klasie.
- I cudownie pachniesz - dodał brunet.
- To się nazywa prysznic - odparłam, zapatrzona w przestrzeń, a gdy nie zareagował, odwróciłam się do niego. -Mydło. Szampon. Ciepła woda.
- Nagość. Czuję sprawę.
Otworzyłam usta, żeby zmienić temat, ale przerwał mi dzwonek.
- Odłóżcie podręczniki - zarządził zza biurka trener. -Rozdam wam próbny test, na rozgrzewkę przed prawdziwym w piątek. - zatrzymał się przede mną i oblizał palec, by rozdzielić arkusze. - Na odpowiedzi macie piętnaście minut. Nie wolno rozmawiać. A później omówimy rozdział siódmy. Powodzenia.
 Na pierwszych kilka pytań odpowiedziałam machinalnie, ze spokojem przywołując zapamiętane fakty. Test pochłonął mnie na tyle, że wczorajszy wypadek i zwątpienie, czy aby nie jestem chora na umyśle, zeszły na drugi plan. Gdy przerwałam pisanie, żeby się pozbyć kurczu z dłoni, poczułam, że Harry pochyla się w moim kierunku.
-Jesteś zmęczona. Ciężka noc, tak? - szepnął.
- Widziałam cię w bibliotece. - starałam się udawać, że wodzę ołówkiem po arkuszu, ciężko zapracowana.
- Mój najlepszy moment tego wieczoru.
- Śledziłeś mnie?
Odsunął głowę i zaśmiał się cicho. Spróbowałam z innej strony:
- Po co tam polazłeś?
- Wypożyczyć książkę.
Poczułam na sobie wzrok trenera i znów zagłębiłam się w teście. Odpowiedziałam na kolejnych kilka pytań i zerknęłam na lewo. Zdumiałam się, że uśmiechnięty Harry już mnie obserwuje.
Moje serce wykonało niespodziewane salto, urzeczone dziwnie atrakcyjnym uśmiechem. Potworność: z wrażenia aż upuściłam ołówek, który podskoczył na blacie parę razy i sturlał się na podłogę. Styles schylił się, by go podnieść. Podał mi ołówek na dłoni, w taki sposób, że musiałam się skupić, żeby przypadkiem nie dotknąć jego skóry.
- A po bibliotece - wyszeptałam - gdzie poszedłeś?
- Bo co?
- Śledziłeś mnie? - spytałam półgłosem.
- Jesteś jakaś rozdrażniona. Rosie, co się stało?- z troską uniósł brwi. Oczywiście na pokaz, bo jego zielone oczy skrzyły drwiną.
-Śledzisz mnie?
- Niby po co miałbym cię śledzić?
- Odpowiadaj.
- Rose! - słysząc ostrzegawczy głos trenera, prędko wróciłam do testu, ale nie oparłam się domysłom, co odpowiedziałby Harry i zapragnęłam czym prędzej uciec od niego, przefrunąć salę. Cały kosmos.
Trener zagwizdał.
- Koniec. Oddajcie arkusze. W piątek pytania będą zbliżone do dzisiejszych. A teraz... - zatarł ręce tak sucho, że przeszły mnie ciarki - panno Young, co będziemy omawiali?
-Seks - oznajmiła Vee.
Ledwie to powiedziała, wyłączyłam się zupełnie. Czy Harry mnie śledzi? Czy to jego twarz kryła się pod kominiarką - jeśli w ogóle coś pod nią było? Czego chce? Zrobiło mi się tak zimno, że aż się skuliłam. Zapragnęłam, by moje życie znów wyglądało tak, jak przed wtargnięciem w nie Styles'a.
 Gdy lekcja się skończyła, zatrzymałam go.
- Możemy porozmawiać?- wstał już, więc znowu przysiadł na krawędzi krzesła.
- O co chodzi?
- Wiem, że nie chcesz ze mną siedzieć, tak jak ja nie chcę siedzieć z tobą. Sądzę, że trener mógłby nas rozsadzić, gdybyś z nim pogadał. Gdybyś wyjaśnił sytuację...
- Jaką sytuację?
- Nie... pasujemy do siebie.- potarł dłonią podbródek z wyrachowaniem, do którego zdążyłam przywyknąć przez tych parę dni naszej znajomości.
- Naprawdę?
- Chyba nie odkrywam tu Ameryki.
- Gdy trener poprosił mnie o listę najbardziej pożądanych cech u partnerki, opisałem ciebie.
- Odwołaj to!
-Inteligentna. Atrakcyjna. Wrażliwa. Masz coś przeciwko?- zachowywał się tak tylko po to, żeby mnie rozzłościć, co zdenerwowało mnie jeszcze bardziej.
- Poprosisz go, żeby nas rozsadził, czy nie?
- Nic z tego. Już się do mnie przyzwyczajasz.-oznajmił zachrypniętym głosikiem.
 I co mu miałam odpowiedzieć? Najwyraźniej myślał, że mnie sprowokuje. Okazało się to nietrudne wobec faktu, że nigdy nie mogłam się połapać, czy jest poważny, czy żartuje.
Wysiliłam się na opanowany ton:
- Sądzę, że lepiej by ci było przy kimś innym. I dobrze o tym wiesz. - uśmiechnęłam się, w napięciu, ale grzecznie.
- Myślę, że mogę wylądować obok Vee. - jego uśmiech też sprawiał wrażenie uprzejmego. - Wolałbym nie kusić losu.
Nagle zjawiła się Vee, zerkając to na mnie, to na bruneta.
- Przeszkadzam?
- Nie - odparłam i gwałtownie zapięłam plecak. - Pytałam Harry'ego, co mamy na jutro przeczytać.Zapomniałam, które strony zadał trener.
- Zadanie jest na tablicy, jak zwykle - powiedziała Vee. -Co? Niby go nie widzisz?- Harry roześmiał się, chyba sam do siebie.
Nie pierwszy raz zapragnęłam dowiedzieć się, o czym myśli, bo nie pierwszy raz czułam, że te jego sekretne żarciki dotyczą właśnie mnie.
- Coś jeszcze, Rosie? - zapytał.
- Nie. Do jutra.
- Nie mogę się doczekać - mrugnął. Naprawdę mrugnął. Kiedy, odchodząc, nie mógł już nic dosłyszeć, Vee chwyciła mnie za rękę.
-Dobra wiadomość! Harry Edward Styles. Tak się nazywa. Widziałam w harmonogramie zajęć trenera.
- I to tak cię cieszy, bo...?
- Wiadomo, że każdy uczeń musi zgłosić u pielęgniarki, jakie lekarstwa zażywa na receptę. - znacząco poklepała przednią kieszeń plecaka, w której nosiłam żelazo. - Podobnie wiadomo, że gabinet lekarski jest dogodnie zlokalizowany w obrębie sekretariatu, gdzie, tak się akurat składa, przechowują kartoteki uczniów. - z płonącymi oczami Vee objęła mnie mocno i pchnęła w stronę drzwi. - Czas na prawdziwe śledztwo!
********
Więc mamy już czwóreczkę ! :D
Mam nadzieję, że się podoba ;3 
I trochę mnie smuci, że tak mało osób komentuje :(
Ale....ale za to ich kocham !
Wam to zajmuje minute, a może i sekundę, a mi na sprawdzenie GODZINĘ :)
Więc umówmy się tak że wystarczy taki komentarz np.: 'kvdkcvakdvca' lub '.'
To też się liczy :D 
Jeżeli nie będziecie chcieli komentować no to będę zmuszona do em...'szantażu' ?
Np.: Rozdział 5= 10 komentarzy 
A uwierzcie mi NIE CHCĘ tego robić.
Mam nadzieję, że mnie rozumiecie.
Czytając zostaw komentarz :)